Świrski: Czy musimy palić banknotami w kotłach węglowych? (FELIETON)

20 października 2022, 07:30 Energetyka

Ostatnia propozycja cen maksymalnych to koszt ok. 17 mld złotych, a całość pieniędzy, które muszą wspomóc desperackie próby utrzymania ich w ryzach to już na pewno ponad 50 mld złotych. W ten sposób rozpędza się rodzaj mechanizmu „palenia banknotami w węglowych kotłach” – pisze prof. Konrad Świrski z Politechniki Warszawskiej, szef Transition Technologies.

Raczej lepiej zapobiegać niż leczyć? 

Kwestia cen energii, węgla i energetyki nie schodzi z ekranów wiadomości telewizyjnych, a na pewno zajmuje większość czasu sejmowych prawników i zespołów przygotowujących nowe legislacje. Wzrost kosztów energii jest faktem. Mnożą się kolejne programy zapobiegawcze, pośród których gubią się już wszyscy eksperci – bo trudno zliczyć kolejne ustawy o tarczach, mrożeniu cen, dopłatach do węgla i ogólnie o nowym systemie cen regulowanych. Konieczność pomocy dla grup najgorzej sytuowanych jest oczywista, dla wielu ludzi nadchodząca zima będzie bardzo trudna, a dostęp do energii i ciepła musi być zapewniony. Uważam, że jest gorzej z koniecznością rekompensaty wzrostów cen dla wszystkich (bez kryterium dochodowego), ponieważ jest problematyczne czy najbogatsi mają również dostawać rekompensaty i subsydia, a nie radzić sobie sami. Niezależnie od dyskusji czy wszystkich czy tylko części – same programy pomocowe mają coś wspólnego – to rodzaj doraźnego efektu polegającego na pompowaniu pieniędzy na rynek dla obniżenia cen. 

Pomiędzy dyskusją o samych cenach energii i ich maksymalną wysokością, nie przebija się informacja, że ktoś za to musi zapłacić… Sama ustawa o cenie maksymalnej nie zapewni wszystkiego (poza niższą ceną dla odbiorcy), bo jeśli cena na rynku hurtowym (i sama cena produkcji i cena pali) jest wysoka to do „zamrożonej” lub „maksymalnej” ceny dla odbiorców końcowych trzeba fizycznie dołożyć rekompensaty dla tego co sprzedaje (bo inaczej musiałby ponieść stratę). Te sumy idą już w miliardy i są zwykle skrzętnie ukrywane, zwykle gdzieś na końcu sejmowych dokumentów z uzasadnieniem projektu ustaw. Ostatnia propozycja cen maksymalnych to koszt ok. 17 mld złotych (a pewnie wzrośnie, bo spuchnie lista uprawnionych odbiorców), a całość pieniędzy, które muszą wspomóc desperackie próby utrzymania cen w ryzach to już na pewno ponad 50 mld złotych (niektóre szacunki mówią o 80 mld złotych). W ten sposób rozpędza się rodzaj mechanizmu „palenia banknotami w węglowych kotłach”, bo tak naprawdę wszystkie regulacje to nic innego jak czyste pieniądze (z drukarki) idące na subsydiowanie niższych cen (ale bez inwestycji, bo to tylko rekompensata strat) i patrząc na strukturę polskiej energetyki – to praktycznie jest to dotacja do cen węgla i kosztów wytwarzania w elektrowniach. Na pewno w części jest to niezbędne (i stosowane w każdym kraju Europy obecnie), ale problem istnieje – nie inwestujemy a dopłacamy.  

Jeśli dokładnie by się przyjrzeć to w tym roku „przepalimy” wartość całej pierwszej fazy polskiego programy jądrowego (jakieś 4 bloki po 1000 MW) albo pewnie 60 procent (według cen tegorocznych) całkowitych przychodów sektora generacji energii w Polsce (ponad 150 procent z lat poprzednich). To gigantyczne sumy, które nie tylko jakoś trzeba zdobyć (wydrukować?) i wcisnąć do budżetu, ale przede wszystkim są to sumy, które nie generują rozwiązania problemu w przyszłości. To rodzaj „leczenia doraźnego” – coś na kształt zafundowania wszystkim obywatelom mającym problemy z uzębieniem – darmowych sztucznych szczęk. Tymczasem trzymając się analogii lekarskich – zawsze lepiej zapobiegać niż leczyć – każda wydana złotówka na profilaktykę odpowiada dziesięciokrotności wydatków na leczenie – więc zamiast tych sztucznych szczęk może lepsze będą pasty, higiena i fluoryzacja? i obywatele niech sami sobie poradzą mając wciąż własne zęby. Polska energetyka nie potrzebuje dodatkowych problemów, ale inwestycji, które te problemy rozwiążą w przyszłości nie przepalając posiadanych środków na jednorazowe subsydia.

Może… zacznijmy od czegoś małego (patrząc na wydatkowane kwoty). W Polsce jest ok. 15 tys. szkół podstawowych (kiedyś było więcej, nawet 20 tys.) i prawie 8 tys. techników, liceów i innych ponadpodstawowych placówek. A może by tak… Narodowy Program OZE dla Szkół? Przyjmijmy, że 50 procent z nich ma odpowiednie warunki, żeby wyposażyć je w instalacje fotowoltaiczne (np. o mocy 20-40 kWp). Taki program oferowałby energooszczędne oświetlenie, lepsze ocieplenie, a może i pompę ciepła oraz magazyn energii. Jeśli każda z tych szkół (która ma warunki) dostałaby całkowity zwrot z inwestycji (np. 500 000 zł) to łączna suma dotacji (a może inwestycji) to tylko 6 mld zł. Przecież to kropla w morzu, wobec tego co dodajemy dzisiaj. Te pieniądze nie będą zmarnowane – po pierwsze tworzą rozwiązanie problemu (kosztów energii dla szkół) w kolejnych latach (przynajmniej mocno te koszty redukujemy) i budują wielki rynek dla firm instalatorskich w Polsce – utrzymujemy dynamikę rozwoju PV i trzymamy niskie ceny instalacji. Oczywiście pewnie musimy dołożyć coś i do rozwoju sieci – ale zobaczmy, ile dokładamy dziś – to naprawdę nie będą wielkie pieniądze – a rodzaj profilaktyki który zwróci się wielokrotnie. Oczywiście nie zapomniałbym o szkołach prywatnych (państwowe – a właściwie samorządowe mają pewnie mniejsze problemy z własnością budynków i mogą inwestować we własną infrastrukturę, którą szkoły prywatne zwykle wynajmują), ale od czego pomysł w wirtualne elektrownie OZE – dajmy taką samą możliwość. Zróbmy ten program powszechnym i całkowitym (stuprocentowy zwrot kosztów), dajmy szansę na rozwój firm projektowych i dostawczych, które pomogą przygotować wnioski i projekty, zaplanujmy program z wyprzedzeniem i już… budujmy instalacje w szkołach od początku wiosny. A jeśli będzie pozytywny odbiór – natychmiast rozszerzmy na przedszkola, szpitale i ewentualnie inne obiekty, które dziś wypełniają listę podmiotów uprawnionych do stosowania cen maksymalnych. Znowu – pewnie relatywnie duże pieniądze (miliardy), ale nie tak duże jakie wkładamy w energetykę dziś jako subsydia. W końcu też popatrzmy na środki ze sprzedaży certyfikatów emisyjnych CO2 – może lepiej kierować je na taki projekt, a nie rozmywać w budżecie (również na czyste dotacje bez inwestycji). Jeśli opornie idzie nam transformacja energetyki „od góry” to może Polska ma szanse w szybkim tempie ją zmieniać od strony odbiorców – właśnie tych którzy są najsłabsi ekonomicznie. 

Lepiej zapobiegać niż leczyć? Każdy to wie, ale też wszyscy krótko myją zęby i nie zawsze dbają dobrze o higienę… jakoś lepiej wychodzą nam dotacje i leczenie już zaawansowanej choroby? 

Dodatek osłonowy z tarczy antyinflacyjnej będzie obowiązywał do końca roku