KOMENTARZ
prof. nzw. dr hab. inż. Konrad Świrski
Transition Technologies SA
Jeśli ktoś uważa, że tylko nasza historia jest trudna – powinien czasami pojechać na południe. Grecja po czasach starożytnej świetności, w historii nowożytnej przez długi czas nie radziła sobie najlepiej.
Jako część Imperium Osmańskiego, zażyła wszystkich korzyści i niekorzyści bycia narodem podbitym i okupowanym. System protoplasty dzisiejszej Turcji oparty był o tzw. millety – porządek prawny dający podbitym i niemuzułmańskim krajom pewną relatywną swobodę w kontynuacji własnej kultury, obyczajów i religii, ale wymagał jednocześnie większych podatków niż od muzułmanów. Pomimo swobody w ramach miletów, Grecja była krajem okupowanym co prowadziło do kolejnych antytureckich powstań, zwykle wybuchających w każdym nowym pokoleniu. Dopiero 15-te powstanie na początku XIX wieku, pozwoliło na odrodzenie nowoczesnego państwa narodowego, a wydatnie dopomogła w tym… sztuka, a konkretnie słynny poeta i dwa słynne obrazy. Powstanie (nazywane dziś wojną o niepodległość Grecji) wybuchło w 1821 roku za sprawą tajnego sprzysiężenia „Filiki Eteria” („Stowarzyszenie Przyjaciół), które postawiło sobie za cel odzyskanie niepodległości. Korzystając ze ścisłych reguł konspiracji (początkowo nie był nawet ujawniany przywódca organizacji) i wydatnej pomocy kościoła i mnichów, Filiki Eteria, na początku 1921 doprowadziło do próby ogólnobałkańskiego powstania przeciw Turcji, a po jego brutalnym stłumieniu, do walki od marca w samej Grecji wmieszał się angielski Lord Bayron, który jako emisariusz angielski udzielił powstańcom rządowej pożyczki. Mimo wszystko, prawdopodobnie byłby to jeden z kolejnych brutalnie stłumionych ruchów narodowościowych, gdyby nie dwa wydarzenia, które zostały upamiętnione obrazami. Najpierw coś co znają chyba wszyscy – „Masakra na Wyspie Chios” francuskiego malarza Eugene Delacroix – wydarzenia z roku 1822, kiedy pacyfikacyjna armia turecka, odbija kolejne ziemie objęte powstaniem i dociera na wyspę Chios. Obrońcy wiedząc, że nie mają szans militarnie, postanawiają się poddać, witając Turków pokojowa procesją, na co odpowiedzią jest fizyczna eksterminacja wszystkich dorosłych mężczyzn (20 tysięcy) oraz sprzedanie kobiet i dzieci w niewolę (ocenia się ze nawet 50-60 tysięcy). Chois zostaje wyludnione, a masakra spotyka się ze światowym potępieniem. Drugim elementem, który do dziś jest obecny w świadomości Greków jest oblężenie i tzw. „wyjście” z Mesolongion. Była to silna forteca, w jednym z centrum powstania, zaciekle broniona przez siły greckie. W kolejnych latach wojny, atak przeważających sił tureckich postawił obrońców w sytuacji bez wyjścia. Pozbawieni dostaw żywności skazani byli na śmierć głodową lub poddanie – wybrali jednak ostatnia walkę. W decydującym dniu, cześć sił rozpoczęło samobójczy atak dla zmylenia przeciwnika, a większość pozostałych, zdolnych do walki żołnierzy podjęło próbę desperackiego przebicia się przez linie tureckie wraz z cywilami i rodzinami. Tylko nielicznym z nich to się udało (większość musiała cofnąć się do twierdzy), a następnego dnia (była to Niedziela Palmowa), wojska tureckie ostatecznie zdobyły osłabione Mesolongion, dokonując rzezi pozostałych obrońców (układając kopiec z 3000 odciętych głów). Delacroix maluje kolejny obraz „Grecja na ruinach Mesolongion”, w międzyczasie umiera angielski rzecznik greckiej niepodległości – Bayron i przez europejskie kraje przetacza się kolejna fala poparcia dla powstańców.
Masakra na Chios
Grecja na ruinach Mesolongion
Sztuka w ówczesnym czasie była odpowiednikiem dzisiejszej telewizji i Facebooka, a wiec oddźwięk PR-owy był ogromny. Tragedie greckie przebiły się do świadomości europejskich polityków (oczywiście za sprawą apeli społeczeństw oraz własnych politycznych interesów – w danym momencie wszystkim na rękę było osłabienie Turcji. Zmontowana europejska koalicja – Anglia, Francja oraz Rosja, włącza się do działań i pokonuje marynarkę turecką w decydującej bitwie pod Navarino i niepodległa Grecja powstaje w 1830. Jest to oczywiście tylko mały kawałek europejskiej polityki ogólnoświatowego bałaganu, gdzie interesy zmieniają się tak szybko jak pogoda i doraźne korzyści (za ćwierć wieku Wielka Brytania i Francja bedą sojusznikami Turcji i będą walczyć przeciwko Rosji w wojnie krymskiej a po kolejnym ćwierćwieczu znowu z sojuszu w Rosją stoczą walki z Turcją w związku z powstaniem pro-greckim na Krecie). Tak też szkoda, że w naszej historii nie doczekaliśmy się dobrych poematów i obrazów, zachodnich artystów, być może nasze powstania potoczyłyby się z lepszym skutkiem.
Dzisiejsza Grecja zmaga się z problemami, prawie na miarę nowej walki o niepodległość. Kolejne potyczki i fortele związane z transzami pożyczek i uzgodnieniami pomocowymi, odbijają się też istotnie na greckiej energetyce, która ma wiele punktów wspólnych z nasza rodzimą. Jedenasto milionowy kraj ma bowiem energetykę o mocy zainstalowanej około 13 GW i jest oparta w większości… na węglu. Tak, prawie 70 % greckiej generacji energii pochodzi z lignite (węgla brunatnego) wydobywanego z lokalnych złóż (decyzję o skierowaniu się na węgiel podjęto po pierwszym kryzysie energetycznym). Grecje lignity są bardzo słabej jakości, w zależności od lokalizacji kopalni, nawet od 4 tys kJ/kg (co bardziej już przypomina torf) poprzez 5,5-6 do najlepszych 7,5-9 tys. kJ/kg (Florina i Elassona – co odpowiada jakości złóż bełchatowskich). Przykładowo w USA, lignity używane w energetyce są z kolei znacznie lepsze od naszych i maja 12-15 tys. kJ/kg co powoli zbliża je do bardzo niskiej jakości węgli kamiennych. Grecja poza węglem ma ok 4,7 tys. MW (w mocy zainstalowanej) w energetyce odnawialnej co przekłada się na ok 18 % produkcji – w większości z dyfroelektrowni i wiatru, bo w dużej części greckiego krajobrazu zaczynają dominować wiatraki. Planowana jest zresztą ich intensyfikacja do ponad 7 tys. MW (w samym wietrze) i oczywiście szeroki rozwój fotowoltaiki z uwagi na dużo słońca. Ogrzewanie słoneczne (wody) jest zresztą w Grecji powszechne i wszystkie domy i hotele maja tego rodzaju instalacje, sama fotowoltaika dopiero raczkuje.
Struktura własnościowa energetyki też dość dobrze nam znana, większość (ponad 2/3 mocy wytwórczych i dominujące udziały w dystrybucji) należy do państwowego PPC (Public Power Corporation). I jak można przypuszczać – problemy dokładnie jak w Polsce, regulacje unijne wymuszające liberalizację rynku oraz przyszłe konsekwencje pakietu klimatycznego i konieczność transferu z węgla w kierunku energii odnawialnej. I tu oczywiście analogiczne dylematy – brudne i relatywnie mało efektywne brunatne elektrownie, są jednocześnie najtańszym źródłem energii i co istotne – zapewniają pracę górnikom. Transfer na OZE wymaga wiec wielkich pieniędzy (na dotacje) i bolesnej zmiany w strukturze zatrudnienia, a na pewno zamykania w przyszłości części kopalń. Wszystko to w warunkach silnego kryzysu finansowego, ograniczeń budżetowych i wymuszonej prywatyzacji. W związku z greckim długami podjęto decyzję o sprzedaży wszystkiego co się da (na razie tylko telefonia komórkowa i loteria państwowa – a więc w praktyce plan prywatyzacyjny był fiaskiem). Ostatnim akordem niedawnego porozumienia jest decyzja o nowym 50 mld funduszu, który będzie zasilony ze sprzedaży wszystkiego co się nie sprzedało do tej pory, a więc na celowniku jest głównie energetyka i państwowe PPC, a tak właściwie to przede wszystkim krajowy dystrybutor ADMIE. O jego sprzedaży (większościowej prywatyzacji) mówi się od dawna, były nawet wytypowani pierwsi inwestorzy, ale jednocześnie grecki rząd broni się przed tym jak może. Tu trzeba uwzględnić fakt, że ceny energii (dla użytkowników końcowych) wzrosły przez ostatnie 3 lata też 3-krotnie i zaczynają być bolesnym problemem w domowych budżetach. Do tego wszystkie problemy jakie powinny być dla nas przestrogą i nauczką, słaba ściągalność należności, a wobec tego kłopoty z płynnością firm ADMIE i PPC i rodzaj takiego „jakoś trzeba żyć dalej”. Przy okazji kryzysu finansowego także zastopowanie wszystkich nowych inwestycji (były planowane nowe węglowe, ale przede wszystkim OZE).
Grecki sektor energetyczny jest wiec w totalnym zastoju, a właściwie klinczu – trzeba zmieniać, będzie tylko gorzej, ale na dziś w natłoku zdarzeń – lepiej niczego nie ruszać. Zwolennikiem tego jest też dzisiejszy grecki minister energetyki – Panagiotis Lafazanis. Lafazanis jest oczywiście z lewicującej Syrizy i z przeszłością w partii komunistycznej, wiec nie może w żadnym wypadku opuścić lewej strony i dominującej uwagi na miejsca pracy i własność państwową. Strategią, którą realizuje jest więc dalsze lawirowanie i omijanie przyszłych zobowiązań klimatycznych, a tak naprawdę jeszcze bardziej wykorzystanie węgla, bo tani, krajowy i daje miejsca pracy. Oczywiście także pozorowane działania prywatyzacyjne, bo obawa, że jakikolwiek nowy właściciel, rozpocznie od lepszej ściągalności zobowiązań za energię, co mocniej przydusi domowe budżety i wznieci niepokoje społeczne. Grecja jest wiec w totalnym klinczu – pożyczkowym i energetycznym i do końca nie widać jaka byłaby wygrywająca strategia, która pozwoli zarówno uratować elektrownie, kopalnie, dystrybutora, końcowego klienta i jeszcze spłacić pożyczki. Wydaje się, że Grecexit będzie w przyszłości jeszcze nie jeden raz na tapecie i to nie tylko w sensie świata finansów, ale także europejskich regulacji energetycznych, bo tu też Grekom i UE nie jest po drodze.
Warto na to popatrzeć, bo o ile w powstaniach w okolicach 1830 Grekom poszło lepiej, to w energetyce mamy może jeszcze jakieś szanse. Nasza struktura wytwarzania jest tak samo (a może jeszcze bardziej) trudna, a problemy społeczne gigantyczne. Cele polskiej polityki energetycznej i europejskiej – ortogonalne. Ale może tym razem (w przeciwieństwie do Greków) zaczniemy działać szybciej … może…
Jeśli nie to zawsze pozostaje nam skopiować to co można robić w Grecji najlepiej – wyluzować się i popatrzeć na może. W końcu… zawsze jakoś to będzie.