Izolacjonistyczne i wstrzemięźliwe stanowisko dwóch czołowych polityków Partii Republikańskiej w sprawie amerykańskiej pomocy wojskowej dla Ukrainy, jest odbiciem żądań pewnej części prawicowego elektoratu w USA. Należy jednak pamiętać, że taka retoryka nie musi stać w parze z rzeczywistymi działaniami – pisze Tomasz Winiarski, współpracownik BiznesAlert.pl.
– Kiedy uznam, że już na to czas, bardzo szybko uzyskam porozumienie kończące wojnę na Ukrainie (…). Osiągnę je w ciągu 24 godzin. Stojąc dziś przed wami, jestem jedynym kandydatem w wyborach prezydenckich, który składa taką obietnicę. Zapobiegnę wybuchowi trzeciej wojny światowej, do której zmierzamy – powiedział Donald Trump w ostatnią sobotę podczas kampanijnego wiecu w Teksasie.
Zdecydowany lider prawyborczego wyścigu w Partii Republikańskiej po raz kolejny podtrzymał swoją opinię na temat toczącego się od ponad roku konfliktu zbrojnego za naszą wschodnią granicą. We wcześniejszych wypowiedziach wielokrotnie krytykował politykę Joe Bidena, sugerując m.in. że dostawy czołgów dla Ukrainy mogą doprowadzić do wojny jądrowej.
W minionym miesiącu Trump mówił o tym, że jego plan zakończenia największej od 1945 roku wojny w Europie polegałby między innymi na zwyczajnym nakłonieniu prezydentów Ukrainy i Rosji do rozmów pokojowych. Z kolei, później w wywiadzie radiowym rozważał możliwość oddania Rosjanom niektórych okupowanych ukraińskich ziem, jako część jego planu pokojowego. W rozmowie z dziennikarzem stacji „Fox News” Seanem Hannitym, były prezydent USA argumentował, że niektóre tereny na Ukrainie są rosyjskojęzyczne.
Prawdopodobny i najgroźniejszy prawyborczy rywal Trumpa, gubernator Florydy Ron DeSantis, w połowie marca również w stacji „Fox News” odcinał się od amerykańskiego zaangażowania w ten konflikt.
– Podczas gdy Stany Zjednoczone mają wiele żywotnych narodowych interesów – zabezpieczenie naszych granic, zajęcie się sytuacją w naszej armii, osiągnięcie bezpieczeństwa i niezależności energetycznej oraz powstrzymywanie potęgi gospodarczej, kulturalnej i militarnej chińskiej partii komunistycznej – dalsze uwikłanie się USA w terytorialny spór między Ukrainą a Rosją nie jest jednym z nich – mówił 44-letni polityk.
Ron DeSantis musiał się później tłumaczyć z tych słów. Twierdził między innymi, że we fragmencie swojej wypowiedzi, w której rosyjską agresję na Ukrainę nazwał „sporem terytorialnym” po prostu „źle się wyraził”. Nazwał również prezydenta Rosji Władimira Putina „zbrodniarzem wojennym”, który powinien zostać pociągnięty do odpowiedzialności za rosyjskie zbrodnie popełnione na terytorium Ukrainy.
Oczywiście, że Rosja dokonała inwazji – to było złe. Wcześniej najechali Krym i zajęli go w 2014 roku – to też było złe – tłumaczył się DeSantis.
Podczas rozmowy w „Fox News” DeSantis mówił także o swoim sprzeciwie dla wysyłania Ukraińcom amerykańskich myśliwców F-16 czy rakiet dalekiego zasięgu.
– Takie posunięcia groziłyby wyraźnym przyciągnięciem Stanów Zjednoczonych […] bliżej śmiertelnej wojny między dwoma największymi mocarstwami nuklearnymi na świecie. Takie ryzyko jest nie do zaakceptowania – przekonywał gubernator Florydy.
Narracja Trumpa i DeSantisa została wyraźnie skrytykowana przez wpływowych polityków Partii Republikańskiej.
John Cornyn, republikański senator z Teksasu po wypowiedzi DeSantisa o nazywaniu wojny na Ukrainie „terytorialnym sporem” stwierdził, że poszukuje on u konserwatywnych kandydatów na prezydenta „podejścia Ronalda Reagana w kwestii bezpieczeństwa narodowego”, które zakłada „pokój poprzez siłę”.
Z kolei, zastępca lidera republikanów w Senacie John Thune z Dakoty Południowej stwierdził, że choć nie zgadza się ze słowami gubernatora Florydy, to zostawia pole dla innych opinii w tej sprawie w swojej partii, zaznaczając, że pozycja DeSantisa nie jest w kwestii Ukrainy odosobniona.
W Kongresie niemal od początku wojny na Ukrainie istnieje słyszalna grupa przeciwników amerykańskiego zaangażowania w pomoc dla Kijowa, którą firmują takie postaci jak choćby Marjorie Taylor Greene, niezwykle kontrowersyjna republikańska kongresmenka z Georgii.
Wyborcy republikańscy są podzieleni w kwestii dalszego wspierania Kijowa przez Waszyngton. Jak wskazują wyniki przeprowadzonego w połowie marca sondażu pracowni „YouGov” i czasopisma „The Economist”, przekazywania pomocy finansowej Ukrainie nie popiera 43 procent respondentów. Przeciwnego zdania jest nieco mniej, bo 38 proc. badanych. W kwestii samolotów myśliwskich sytuacja wygląda podobnie – 41 procent nie popiera ich wysyłania na Ukrainę a 39 procent jest za. Jednocześnie 48 procent ankietowanych republikanów opowiedziało się za dostarczaniem Ukrainie czołgów, a 41 procent rakiet dalekiego zasięgu.
Hasła ograniczania bądź zupełnego wstrzymania pomocy dla Ukrainy nie są nowe w amerykańskim życiu publicznym. Wcześniej pojawiały się chociażby w trakcie kampanii wyborczej przed zeszłorocznymi wyborami uzupełniającymi do Kongresu. Do tej pory nie zdołały się one jednak zmaterializować. W ferworze kolejnej kampanii temat ten na amerykańskiej prawicy, choć nie tylko tam, powrócił niczym bumerang.
Nie jest zaskoczeniem, że przedłużająca się wojna i rosnący wysiłek finansowy amerykańskiego podatnika związany z kontynuowaniem pomocy dla Ukrainy, wśród części społeczeństwa za oceanem wywołał zniechęcenie i sprzeciw. Łatwym do przewidzenia było także to, że część polityków zechce odpowiedzieć na te nastroje czyniąc z nich paliwo wyborcze dla swoich kampanii. Dzisiaj, ci z kandydatów po republikańską nominację do startu w wyborach prezydenckich, którzy wprost opowiadają się za zdecydowanym kontunuowaniem strategii administracji Bidena w kwestii pomocy dla Kijowa, cieszą się niestety marginalnym poparciem. Nikki Haley, była ambasador USA przy ONZ oraz była gubernatorka Karoliny Południowej, podkreśla że pomoc udzielana Ukrainie jest kluczowa dla interesów USA. Prawyborcze sondaże wśród republikanów dają jej póki co tylko 5 procent poparcia. Eksmitować Joe Bidena z Białego Domu w praktyce może zatem tylko Trump lub DeSantis. Pozostaje mieć nadzieję, że uprawiana przez tych polityków retoryka izolacjonizmu i wstrzemięźliwości w kwestii pomocy dla Ukrainy, to jedynie element kampanii wyborczej i w przypadku objęcia prezydentury nie będzie ona definiowała prowadzonej przez nich polityki zagranicznej.