icon to english version of biznesalert
EN
Najważniejsze informacje dla biznesu
icon to english version of biznesalert
EN

Lipka: Ile zapłacilibyśmy za miks bez atomu?

Brak decyzji jest też decyzją. Najgorszą z możliwych. Wprowadzającą niepewność i chaos. Uniemożliwiającą sensowne, zdroworozsądkowe określenie polskiego miksu energetycznego w przyszłości, czyli w 2030 roku i 2050 roku. W dodatku decyzją idącą na rękę wpływowym grupom interesu działającym w energetyce, zamiast realizacji programu korzystnego dla całego polskiego społeczeństwa. Czyli programu stopniowego zastępowania energetyki węglowej źródłami bezemisyjnej taniej energii elektrycznej, jakimi są elektrownie jądrowe. Bo nie jest wcale tak, jak sugerują przeciwnicy atomu w naszym kraju, że jeśli się elektrowni jądrowej nie zbuduje, to się pieniądze oszczędzi. Nieprawda, nie oszczędzi się, a wręcz przeciwnie, bo na rozwiązania alternatywne trzeba będzie wydać ich znacznie więcej i zmusić społeczeństwo i gospodarkę do wyższych opłat za energię – pisze Jerzy Lipka z Obywatelskiego Ruchu na Rzecz Energetyki Jądrowej.
Swoją drogą Premier, wywodzący się z PiS wraz ze swoimi doradcami, w tym głównie dr Wojciechem Myśleckim wydają się być zapatrzeni w niemiecką rewolucję energetyczną tzw „Energiewende”. Co taka rewolucja oznaczała by w Polsce? Przerzucenie olbrzymich jej kosztów NA SPOŁECZEŃSTWO – (w Niemczech dopłaty roczne do Energiewende to koszt 30 mld euro). Również masowe stawianie wiatraków w pobliżu ludzkich domostw, wbrew lokalnym społecznościom, które nie tak dawno przecież wywalczyły ustawę wyznaczającą minimalne odległości takich obiektów od gospodarstw domowych. Stawianie ich niezależnie od tego czy wiatry są tam silniejsze czy słabsze, bo przecież cały system opiera się na dotacjach. Oznacza to oczywiście wejście na drogę konfliktu ze społecznościami wiejskimi ze strony PiS owskiego rządu, który przecież w dużej mierze oparł swoje wyborcze zwycięstwo o poparcie tegoż elektoratu.

Co gorsza niemiecka wersja „Energiewende” oznaczać musi, i Premier wraz ze swoimi doradcami powinien o tym wiedzieć, masowy import gazu do Polski, surowca drogiego i mało efektywnego w produkcji energii elektrycznej. Tym niemniej w przypadku masowego rozwoju OZE, zwłaszcza energetyki słonecznej (10-12% stopień wykorzystania mocy w ciągu roku) oraz farm wiatrowych na lądzie (17% stopień wykorzystania mocy w ciągu roku) wytwarzanie energii z gazu na wielką skalę jest nieuniknione. Nawet morskie farmy wiatrowe, nie na Bałtyku tylko dużo bardziej „wietrzym” Morzu Północnym mają roczny stopień wykorzystania mocy na poziomie 46%. Oznacza to że większość energii w takim układzie i tak muszą wyprodukować elektrownie konwencjonalne.
Najbardziej nadają się do tego właśnie elektrownie gazowe z uwagi na ich elastyczność. Utrzymywana jest więc tzw rezerwa wirująca, pracujące z minimalną mocą elektrownie konwencjonalne gazowe i na biomasę, zwiększające swoją moc w zależności od potrzeb i siły wiatru. To oczywiście musi kosztować.

Jeśli większość energii pochodzić ma w tym układzie ze spalania gazu, to ile tego gazu Polska będzie musiała zaimportować? Przyjmuje się, że moc zainstalowana w elektrowniach gazowych musiałaby odpowiadać mocy zainstalowanej w wiatrakach (jeśli na morzu). Tak więc chcąc zrównoważyć bilans energetyczny morskich farm wiatrowych gazem, przy ich przewidywalnej docelowej mocy 6000 MW, tyle samo musimy mieć przygotowane w elektrowniach gazowych. Ponieważ elektrownia gazowa 1000 MW pracując cały rok zużywa 1 miliard metrów sześciennych tego surowca, więc policzmy, że pracując średnio przez połowę roku zużyje 0,5 mld metrów sześciennych. Oznacza to dodatkowe zużycie na poziomie 3 mld metrów sześciennych rocznie!

Ponieważ Polska obecnie importuje ok 12 mld metrów sześciennych gazu (głównie z Rosji), oznaczać to będzie wzrost importu tego surowca aż o 25%. I to tylko w przypadku jedynie morskich farm wiatrowych i przy bardzo optymistycznych założeniach. W rzeczywistości rezerwa wirująca zużyje więcej niż 3 mld metrów sześciennych gazu, bo pracuje z niestabilną mocą. Będzie to bliżej 4 miliardów.

Każdy dodatkowy miliard metrów sześciennych gazu to dla Polski przy obecnych jego cenach dodatkowy wydatek rzędu 380 milionów dolarów USA. Wsparcie więc morskich farm wiatrowych gazem kosztowałoby Polskę lekko licząc dodatkowe przeszło miliard dolarów USA, czyli niemal 4 miliardy złotych każdego roku. Te 4 miliardy złotych musimy oczywiście dodać do cen energii z morskich wiatraków, które według portalu „Gram w Zielone” wytwarzałyby energię po koszcie 70 euro/MWh. Wytwarzałoby jej około 21 TWh w ciągu roku. Przy założeniu że powstanie 6000 MW mocy w elektrowniach wiatrowych na Bałtyku. Drugie tyle musiałoby być wyprodukowane z gazu. I tego już portal Gram w Zielone nie uwzględnia, podając cenę tylko dla morskich farm, nie dla gazu!
Już koszt samego tylko surowca dla energetyki gazowej by wytworzyć te 21 TWh energii byłoby to przeszło 1,1 mld dolarów USD. A gdzie koszty operacyjne inne niż koszt zakupu gazu? Szacunkowo można przyjąć, że koszt energii wytworzonej w elektrowniach gazowych to w 80% cena surowca. Czyli łączny koszt tych 21 TWh energii oscylowałby wokół 1,4 mld USD, lub 5 mld zł.
Ale to jeszcze ciągle nie wszystko. Polski odbiorca prądu musiałby sfinansować budowę takich szczytowych elektrowni gazowych. A przyjmuje się, że budowa 1000 MW mocy gazowej to koszt rzędu 1,4 mld zł. Mniej niż w przypadku elektrowni węglowych czy jądrowych, ale trzeba te koszty też doliczyć.

Ile zatem, pytam się doradców Pana Premiera, będzie kosztować energia w Polsce dla końcowego odbiorcy? Zwłaszcza gdy sprawy nie ograniczą się jedynie do morskich farm wiatrowych, lecz nastąpi powrót do masowego wiatrakowania naszego kraju, wzorem niemieckim?

Śmiem, twierdzić, że będą to dziesiątki miliardów złotych dodatkowych wydatków w ciągu każdego roku. Dlaczego tak twierdzę? Bo lądowe farmy wiatrowe mają dużo mniejszą efektywność wykorzystania mocy niż morskie. O ile morskie bowiem dochodzą do 46%, to lądowe mają 17 – 20%. Moc ewentualnej rezerwy musi być w tym przypadku wyższa. Elektrowni gazowych musiałaby Polska mieć 10 może 15 GW, z importem tego surowca nawet dwukrotnie przekraczającym import obecny. Dodajmy import, którego nie zaspokoi się w żaden sposób gazem norweskim czy amerykańskim, z uwagi na ograniczenie przepustowości przyszłego gazociągu Balticpipe (10 mld metrów sześciennych rocznie) czy rozbudowanego gazoportu (7,5 miliarda metrów sześciennych rocznie). A obecny import przypomnę to 12 mld metrów sześciennych. Zależność od Gazpromu zatem pozostałaby ciągle duża.

Żeby powyższego, moim zdaniem czarnego scenariusza uniknąć, musiałaby Polska zdobyć się na rozwój energetyki jądrowej. Wydatki podawane przez Min Energii na poziomie 40 – 70 mld zł za elektrownię 3000 MW ponoszone byłyby w ciągu około 10 lat, największe w środkowej fazie tego okresu dochodzące do 9 mld zł, w środkowych latach. Duże, lecz możliwe do udźwignięcia przez firmy typu Orlen, Lotos czy PGE. Możliwe, jeśli temu rozwiązaniu nada się odpowiedni priorytet. Niedawno spółkom energetycznym kazano ratować górnictwo kwotą łącznie 7 mld zł. I wtedy jakoś można było to udźwignąć. Musiały one te pieniądze wyłożyć.

Elektrownię można byłoby zbudować w połowie ze środków własnych podmiotów uczestniczących w projekcie, w połowie zaś z kredytu. Ten kredyt można byłoby spłacić od razu po zbudowaniu elektrowni za pomocą innego kredytu niżej oprocentowanego, bo ryzyko byłoby już mniejsze jak elektrownia zaczęłaby pracę. Tak więc kredyt wyżej oprocentowany byłby tylko na okres budowy elektrowni trwającej około 6 – 7 lat. Koszt energii elektrycznej z takiej elektrowni oscylowałby wokół 320 zł/MWh (z elektrowni Opole nowych bloków 5 i 6 byłoby to 320 – 360 zł/MWh). Ale po spłacie kredytu na budowę prąd z EJ byłby bezkonkurencyjnie tani na rynku, co pokazuje przykład krajów o najniższej cenie energii w Europie. Można, jeśli się naprawdę chce to można. I jeśli ma się zdrowy rozsądek, poczucie Polskiej Racji Stanu.

Zaostrzone normy środowiskowe UE co do emisji CO2 sprawią, że w roku 2030 cena uprawnień do emisji tego gazu wzrośnie nawet do 30 euro/tonę. Teraz jest to poniżej 10 euro, a niedawny niewielki wzrost już odbił się na cenach energii w Polsce. Elektrownia gazowa 1000 MW mocy w ciągu roku emituje ok 5 mln ton CO2. Pracując przez połowę czasu, ale niestabilnie, wyemituje ok 3 mln ton CO2. Te 3 mln ton to dodatkowy koszt dziś 30 mln euro, a w roku 2030 prawdopodobnie nawet 90 mln euro. Dla jednej elektrowni 1000 MW, ale gdy mocy gazowej będzie 10 razy tyle w systemie otrzemy się nieomal o miliard euro rocznie dodatkowych opłat tylko za emisję CO2!!! Czyli dodatkowe 4 mld zł rocznie.

Reasumując, gospodarka polska z ceną energii w okolicach 600 zł/MWh konkurencyjną nie będzie. Program Zrównoważonego Rozwoju, odbudowę przemysłu i elektromobilność trafi szlak, deklaracje Premiera o rozwoju pozostaną tylko deklaracjami, niczym więcej. W sferze teorii pozostanie też energetyczna niezależność Polski. Wszystko przez brak politycznej odwagi i prymat prywaty, interesów grupowych, nad interesem Państwa jako całości. Prymat ten doprowadził pośrednio do likwidacji I Rzeczpospolitej w XVIII wieku.

Brak decyzji jest też decyzją. Najgorszą z możliwych. Wprowadzającą niepewność i chaos. Uniemożliwiającą sensowne, zdroworozsądkowe określenie polskiego miksu energetycznego w przyszłości, czyli w 2030 roku i 2050 roku. W dodatku decyzją idącą na rękę wpływowym grupom interesu działającym w energetyce, zamiast realizacji programu korzystnego dla całego polskiego społeczeństwa. Czyli programu stopniowego zastępowania energetyki węglowej źródłami bezemisyjnej taniej energii elektrycznej, jakimi są elektrownie jądrowe. Bo nie jest wcale tak, jak sugerują przeciwnicy atomu w naszym kraju, że jeśli się elektrowni jądrowej nie zbuduje, to się pieniądze oszczędzi. Nieprawda, nie oszczędzi się, a wręcz przeciwnie, bo na rozwiązania alternatywne trzeba będzie wydać ich znacznie więcej i zmusić społeczeństwo i gospodarkę do wyższych opłat za energię – pisze Jerzy Lipka z Obywatelskiego Ruchu na Rzecz Energetyki Jądrowej.
Swoją drogą Premier, wywodzący się z PiS wraz ze swoimi doradcami, w tym głównie dr Wojciechem Myśleckim wydają się być zapatrzeni w niemiecką rewolucję energetyczną tzw „Energiewende”. Co taka rewolucja oznaczała by w Polsce? Przerzucenie olbrzymich jej kosztów NA SPOŁECZEŃSTWO – (w Niemczech dopłaty roczne do Energiewende to koszt 30 mld euro). Również masowe stawianie wiatraków w pobliżu ludzkich domostw, wbrew lokalnym społecznościom, które nie tak dawno przecież wywalczyły ustawę wyznaczającą minimalne odległości takich obiektów od gospodarstw domowych. Stawianie ich niezależnie od tego czy wiatry są tam silniejsze czy słabsze, bo przecież cały system opiera się na dotacjach. Oznacza to oczywiście wejście na drogę konfliktu ze społecznościami wiejskimi ze strony PiS owskiego rządu, który przecież w dużej mierze oparł swoje wyborcze zwycięstwo o poparcie tegoż elektoratu.

Co gorsza niemiecka wersja „Energiewende” oznaczać musi, i Premier wraz ze swoimi doradcami powinien o tym wiedzieć, masowy import gazu do Polski, surowca drogiego i mało efektywnego w produkcji energii elektrycznej. Tym niemniej w przypadku masowego rozwoju OZE, zwłaszcza energetyki słonecznej (10-12% stopień wykorzystania mocy w ciągu roku) oraz farm wiatrowych na lądzie (17% stopień wykorzystania mocy w ciągu roku) wytwarzanie energii z gazu na wielką skalę jest nieuniknione. Nawet morskie farmy wiatrowe, nie na Bałtyku tylko dużo bardziej „wietrzym” Morzu Północnym mają roczny stopień wykorzystania mocy na poziomie 46%. Oznacza to że większość energii w takim układzie i tak muszą wyprodukować elektrownie konwencjonalne.
Najbardziej nadają się do tego właśnie elektrownie gazowe z uwagi na ich elastyczność. Utrzymywana jest więc tzw rezerwa wirująca, pracujące z minimalną mocą elektrownie konwencjonalne gazowe i na biomasę, zwiększające swoją moc w zależności od potrzeb i siły wiatru. To oczywiście musi kosztować.

Jeśli większość energii pochodzić ma w tym układzie ze spalania gazu, to ile tego gazu Polska będzie musiała zaimportować? Przyjmuje się, że moc zainstalowana w elektrowniach gazowych musiałaby odpowiadać mocy zainstalowanej w wiatrakach (jeśli na morzu). Tak więc chcąc zrównoważyć bilans energetyczny morskich farm wiatrowych gazem, przy ich przewidywalnej docelowej mocy 6000 MW, tyle samo musimy mieć przygotowane w elektrowniach gazowych. Ponieważ elektrownia gazowa 1000 MW pracując cały rok zużywa 1 miliard metrów sześciennych tego surowca, więc policzmy, że pracując średnio przez połowę roku zużyje 0,5 mld metrów sześciennych. Oznacza to dodatkowe zużycie na poziomie 3 mld metrów sześciennych rocznie!

Ponieważ Polska obecnie importuje ok 12 mld metrów sześciennych gazu (głównie z Rosji), oznaczać to będzie wzrost importu tego surowca aż o 25%. I to tylko w przypadku jedynie morskich farm wiatrowych i przy bardzo optymistycznych założeniach. W rzeczywistości rezerwa wirująca zużyje więcej niż 3 mld metrów sześciennych gazu, bo pracuje z niestabilną mocą. Będzie to bliżej 4 miliardów.

Każdy dodatkowy miliard metrów sześciennych gazu to dla Polski przy obecnych jego cenach dodatkowy wydatek rzędu 380 milionów dolarów USA. Wsparcie więc morskich farm wiatrowych gazem kosztowałoby Polskę lekko licząc dodatkowe przeszło miliard dolarów USA, czyli niemal 4 miliardy złotych każdego roku. Te 4 miliardy złotych musimy oczywiście dodać do cen energii z morskich wiatraków, które według portalu „Gram w Zielone” wytwarzałyby energię po koszcie 70 euro/MWh. Wytwarzałoby jej około 21 TWh w ciągu roku. Przy założeniu że powstanie 6000 MW mocy w elektrowniach wiatrowych na Bałtyku. Drugie tyle musiałoby być wyprodukowane z gazu. I tego już portal Gram w Zielone nie uwzględnia, podając cenę tylko dla morskich farm, nie dla gazu!
Już koszt samego tylko surowca dla energetyki gazowej by wytworzyć te 21 TWh energii byłoby to przeszło 1,1 mld dolarów USD. A gdzie koszty operacyjne inne niż koszt zakupu gazu? Szacunkowo można przyjąć, że koszt energii wytworzonej w elektrowniach gazowych to w 80% cena surowca. Czyli łączny koszt tych 21 TWh energii oscylowałby wokół 1,4 mld USD, lub 5 mld zł.
Ale to jeszcze ciągle nie wszystko. Polski odbiorca prądu musiałby sfinansować budowę takich szczytowych elektrowni gazowych. A przyjmuje się, że budowa 1000 MW mocy gazowej to koszt rzędu 1,4 mld zł. Mniej niż w przypadku elektrowni węglowych czy jądrowych, ale trzeba te koszty też doliczyć.

Ile zatem, pytam się doradców Pana Premiera, będzie kosztować energia w Polsce dla końcowego odbiorcy? Zwłaszcza gdy sprawy nie ograniczą się jedynie do morskich farm wiatrowych, lecz nastąpi powrót do masowego wiatrakowania naszego kraju, wzorem niemieckim?

Śmiem, twierdzić, że będą to dziesiątki miliardów złotych dodatkowych wydatków w ciągu każdego roku. Dlaczego tak twierdzę? Bo lądowe farmy wiatrowe mają dużo mniejszą efektywność wykorzystania mocy niż morskie. O ile morskie bowiem dochodzą do 46%, to lądowe mają 17 – 20%. Moc ewentualnej rezerwy musi być w tym przypadku wyższa. Elektrowni gazowych musiałaby Polska mieć 10 może 15 GW, z importem tego surowca nawet dwukrotnie przekraczającym import obecny. Dodajmy import, którego nie zaspokoi się w żaden sposób gazem norweskim czy amerykańskim, z uwagi na ograniczenie przepustowości przyszłego gazociągu Balticpipe (10 mld metrów sześciennych rocznie) czy rozbudowanego gazoportu (7,5 miliarda metrów sześciennych rocznie). A obecny import przypomnę to 12 mld metrów sześciennych. Zależność od Gazpromu zatem pozostałaby ciągle duża.

Żeby powyższego, moim zdaniem czarnego scenariusza uniknąć, musiałaby Polska zdobyć się na rozwój energetyki jądrowej. Wydatki podawane przez Min Energii na poziomie 40 – 70 mld zł za elektrownię 3000 MW ponoszone byłyby w ciągu około 10 lat, największe w środkowej fazie tego okresu dochodzące do 9 mld zł, w środkowych latach. Duże, lecz możliwe do udźwignięcia przez firmy typu Orlen, Lotos czy PGE. Możliwe, jeśli temu rozwiązaniu nada się odpowiedni priorytet. Niedawno spółkom energetycznym kazano ratować górnictwo kwotą łącznie 7 mld zł. I wtedy jakoś można było to udźwignąć. Musiały one te pieniądze wyłożyć.

Elektrownię można byłoby zbudować w połowie ze środków własnych podmiotów uczestniczących w projekcie, w połowie zaś z kredytu. Ten kredyt można byłoby spłacić od razu po zbudowaniu elektrowni za pomocą innego kredytu niżej oprocentowanego, bo ryzyko byłoby już mniejsze jak elektrownia zaczęłaby pracę. Tak więc kredyt wyżej oprocentowany byłby tylko na okres budowy elektrowni trwającej około 6 – 7 lat. Koszt energii elektrycznej z takiej elektrowni oscylowałby wokół 320 zł/MWh (z elektrowni Opole nowych bloków 5 i 6 byłoby to 320 – 360 zł/MWh). Ale po spłacie kredytu na budowę prąd z EJ byłby bezkonkurencyjnie tani na rynku, co pokazuje przykład krajów o najniższej cenie energii w Europie. Można, jeśli się naprawdę chce to można. I jeśli ma się zdrowy rozsądek, poczucie Polskiej Racji Stanu.

Zaostrzone normy środowiskowe UE co do emisji CO2 sprawią, że w roku 2030 cena uprawnień do emisji tego gazu wzrośnie nawet do 30 euro/tonę. Teraz jest to poniżej 10 euro, a niedawny niewielki wzrost już odbił się na cenach energii w Polsce. Elektrownia gazowa 1000 MW mocy w ciągu roku emituje ok 5 mln ton CO2. Pracując przez połowę czasu, ale niestabilnie, wyemituje ok 3 mln ton CO2. Te 3 mln ton to dodatkowy koszt dziś 30 mln euro, a w roku 2030 prawdopodobnie nawet 90 mln euro. Dla jednej elektrowni 1000 MW, ale gdy mocy gazowej będzie 10 razy tyle w systemie otrzemy się nieomal o miliard euro rocznie dodatkowych opłat tylko za emisję CO2!!! Czyli dodatkowe 4 mld zł rocznie.

Reasumując, gospodarka polska z ceną energii w okolicach 600 zł/MWh konkurencyjną nie będzie. Program Zrównoważonego Rozwoju, odbudowę przemysłu i elektromobilność trafi szlak, deklaracje Premiera o rozwoju pozostaną tylko deklaracjami, niczym więcej. W sferze teorii pozostanie też energetyczna niezależność Polski. Wszystko przez brak politycznej odwagi i prymat prywaty, interesów grupowych, nad interesem Państwa jako całości. Prymat ten doprowadził pośrednio do likwidacji I Rzeczpospolitej w XVIII wieku.

Najnowsze artykuły