Niemcy chcą walczyć ze zmianami klimatu i dołączają do państw, które zapowiedziały rozwód energetyki z węglem. Planom Berlina sprzeciwia się RWE, które uważa, że do 2038 roku nie uda się porzucić czarnego surowca. Ekolodzy mówią natomiast o zbyt małych ambicjach ale okazuje się, że to Polska w wymiarze procentowym przegoni tempo niemieckiego odejścia od węgla. Są pewne podobieństwa w planach obu krajów – pisze Piotr Stępiński, redaktor BiznesAlert.pl
W ubiegłym tygodniu niemiecka komisja węgla, w której uczestniczyli przedstawiciele partii politycznych, ekologów i przemysłowców osiągnęła długo oczekiwane porozumienie o przyszłości sektora węglowego nad Odrą. Zdecydowała, że do 2038 roku nasi zachodni sąsiedzi porzucą węgiel kamienny i brunatny. Obecnie moc działających nad Odrą ponad 120 elektrowni węglowych wynosi ok. 43 GW, co odpowiada ok. 38 proc. produkcji energii. Według propozycji komisji, ma zostać zamkniętych 17 GW mocy węglowych do 2030 roku, z czego 12,5 GW do 2022 roku. Kolejność wyłączania instalacji miałby zostać ustalona po rozmowach z ich operatorami. Przed ogłoszeniem stanowiska komisji, minister gospodarki Peter Altmaier stwierdził, że Niemcy będą musiały wyłączyć do 2030 roku co najwyżej połowę mocy węglowych, aby pozostałymi równoważyć moce jądrowe, które zostaną wygaszone na przełomie 2021 i 2022 roku wskutek decyzji niemieckiego rządu podjętej pod koniec czerwca 2011 roku. Zdecydował wówczas o natychmiastowym wyłączeniu 8 z 17 funkcjonujących nad Odrą reaktorów i stopniowym wyłączaniu kolejnych do 2022 roku.
Presja na klimat
Niemcy znajdują się pod silną presją celów klimatycznych. Odejście od węgla jest częścią planu kanclerz Angeli Merkel wartego blisko 500 mld euro, który ma pomóc Niemcom dokonać transformacji energetycznej i zwrotu ku odnawialnym źródłom energii. Z danych Eurostatu wynika, że obecnie Niemcy odpowiadają za 21,1 proc. emisji CO2 w Unii Europejskiej. Dla porównania Polska odpowiada za 9 proc.
Według założeń Niemcy chcą zredukować emisję gazów cieplarnianych o 40 proc. (w porównaniu do 1990 roku – przyp. red.) do 2020 roku, o 55 proc. do 2030 roku oraz o 95 proc. do 2050 roku. Do tego czasu udział OZE w ostatecznym zużyciu energii brutto ma wzrosnąć do 60 proc. Mają jednak z tym problem. Jeszcze przed szczytem klimatycznym w Katowicach, Berlin przyznał, że nie uda się mu osiągnąć celu wyznaczonego na 2020 rok. Jednym ze sposobów ma być właśnie wyłączenie bloków węglowych, które budzi protest tamtejszego sektora energetycznego, mimo zapewnień resortu gospodarki o braku zagrożenia dla bezpieczeństwa energetycznego państwa.
RWE jest sceptyczne
Zdaniem największego producenta energii w Niemczech – RWE – perspektywa 2038 roku jest zbyt bliska, a wyłączenie węgla do tego czasu niosłoby poważne konsekwencje dla działalności koncernu, zwłaszcza w sektorze węgla brunatnego. Spółka obawia się, że pozbawienie jej aktywów węglowych doprowadzi do spadku zatrudnienia i wielomilionowych odpisów. Według wyliczeń analityków Metzlera, na które powołuje się agencja Bloomberg, przedłużenie życia części węglowych aktywów RWE mogłoby stanowić sygnał dla inwestorów zaniepokojonych możliwym, bardziej restrykcyjnym harmonogramem wyłączeń aktywów węglowych. RWE podkreśla, że na mocy porozumienia z 2015 roku, koncern przeniesie do rezerwy do 2023 roku łącznie 1,5 GW jednostek opalanych węglem brunatnym. Dotąd odłączono z sieci już 1,2 GW. Do 2030 roku chce również wyłączyć z eksploatacji odkrywkę Inden oraz elektrownię Weisweiler (1,8 GW mocy zainstalowanej). Wyłączenie z systemu kolejnych aktywów, zdaniem RWE, miałoby mieć negatywny wpływ na bezpieczeństwo dostaw.
Co z odkrywkami w Niemczech?
Warto przypomnieć, że pod koniec ubiegłego roku Niemcy zamknęli ostatnie dwie kopalnie węgla kamiennego, które rocznie dostarczały 2,6 mln ton surowca. Pozostało natomiast 10 kopalni węgla brunatnego, które również mają być stopniowo zamykane. RWE chce natomiast kopać odkrywkę w liczącym ponad 12 tys. lat lesie Hambach budzącą sprzeciw ekologów. Pochodzący z niej surowiec wraz z węglem z pobliskiego złoża Garzweiler ma zasilić okoliczne elektrownie o mocy 7 GW. Tylko wydobycie z Hambach wystarczyłoby, aby zapewnić energię elektryczną ośmiu mln gospodarstw domowych i pracę 4 600 osobom. RWE ma pozyskiwać z tego źródła 40 mln ton węgla brunatnego rocznie.
Realizacja propozycji komisji węglowej oznaczałaby, że inwestycja warta ok. 5 mld euro miałaby być wykorzystywana tylko przez kilkanaście lat. Z kolei odkrywki Nochten i Reichwalde mają zasoby pozwalające im działać jeszcze przez ponad 25 lat. Co z nimi? Zdaniem RWE, w 2032 roku należy dokonać analizy, czy perspektywa 2038 roku zaproponowana przez komisję jest realna i rozważyć opóźnienie tego terminu ze względu na bezpieczeństwo dostaw. Nie jest wykluczone, że ze względu na wygaszanie węgla Niemcy będą musiały posiłkować się importem energii z zagranicy. Choć minister gospodarki przekonuje, że nie ma mowy o imporcie ,,taniej energii z elektrowni jądrowych państw sąsiednich” to według wyliczeń analityków Aurory przywoływanych wcześniej wyłączanie bloków opalanych węglem brunatnym o mocy 5 i 9 GW będzie wymagało uzupełnienia z elektrowni na węgiel kamienny i gazowych oraz w połowie z importu.
Z kolei sama komisja rekomenduje, aby w 2032 roku doszło do oceny realizacji planu odejścia od węgla. Jeżeli okaże się, że sytuacja gospodarcza, na rynku energii i pracy okaże się zadowalająca, może zapaść decyzja w porozumieniu z operatorami o przyspieszeniu odwrotu od czarnego surowca i jego zakończenie w 2035 roku. Ponadto plan przedstawiony przez komisję ma zostać oceniony pod kątem bezpieczeństwa dostaw, cen energii elektrycznej oraz celów klimatycznych w 2023, 2026 i 2029 roku. Póki co, mimo rosnącej konkurencji Odnawialych Źródeł Energii (OZE) i zapowiedzi węglowego rozwodu, Niemcy zwiększą import węgla kamiennego. To między innymi efekt zamknięcia kopalni i konieczności zapewnienia dostaw surowca do elektrowni. Według szacunków, Niemcy mają w tym roku importować 45 mln ton węgla kamiennego, czyli o 1,4 proc. więcej niż w 2018 roku, z czego 30 mln ton zostanie wykorzystane do produkcji energii.
Perzyński: Znaki zapytania wokół komisji węglowej w Niemczech
Kosztowne odejście od węgla
Dotychczas pozyskiwanie energii taniej, choć pochodzącej z wysokoemisyjnego źródła, jakim jest węgiel, pozwalało zapewnić konkurencyjność niemieckiej produkcji. Z wyliczeń analityków berlińskiego biura Aurory wynika, że zamknięcie elektrowni opalanych węglem wpłynie na wzrost cen energii w Niemczech o ok. 3,5-4 euro/MWh. Podobnie jak Polacy, również nasi zachodni sąsiedzi mają nie odczuć tego w rachunkach. Nad Wisłą ponosimy obecnie konsekwencje uzależnienia energetyki od węgla i przez to dużej ekspozycji na wzrost cen uprawnień do emisji CO2, tymczasem Niemcy mają zapłacić za coś innego: transformację energetyczną. Zgodnie z założeniami, gospodarstwa domowe i przedsiębiorcy mieliby otrzymać od 2023 roku parasol ochronny, który rocznie miałby kosztować 2 mld euro. Według wyliczeń ministerstwa energii Polska zapłaci za zamrożenie cen energii w 2019 roku 9 mld złotych (ponad 2 mld euro). Die Welt podaje, że wzrost cen energii nie jest obecnie tematem priorytetowym rządu, który boryka się z protestami ekologów i strajkiem uczniów. Jednak według gazety, „kiedy jednak przyjdzie co do czego, władze będą musiały się zdecydować, czy wolą protesty aktywistów klimatycznych, czy żółtych kamizelek”.
Teoretyczne na podwyżkach energii mogłyby skorzystać niemieckie koncerny energetyczne, które w ten sposób mogłyby pozyskać środki na inwestycje w OZE. W przyszłości tereny, na których obecnie znajdują się kopalnie odkrywkowe, mogą zostać wykorzystane do instalacji takich mocy wytwórczych. Na przykład Vattenfall i BayWa rozważają budowę farm wiatrowych oraz fotowoltaicznych o łącznej mocy 40 GW na terenach zamkniętych kopalni odkrywkowych. To prawie tyle, ile Niemcy produkują obecnie energii z węgla.
Niemcy jak Polska
Taka koncepcja mogłaby wyjść naprzeciw oczekiwaniom ekologów, którzy zarzucają propozycjom komisji węglowej zbyt małe ambicje. Według Greenpeace Polska, daty graniczne odejścia od węgla, czyli 2035 bądź 2038 rok, są nie do przyjęcia. Rzeczywistość nie jest jednak zielono-brązowa. W Niemczech, podobnie jak w Polsce, odejście od węgla nie nastąpi w sposób rewolucyjny. Patrząc na wartości procentowe można powiedzieć, że Polska będzie redukować udział węgla w energetyce szybciej od Niemiec. Zgodnie ze przedstawionym pod koniec ubiegłego roku projektem strategii energetycznej do 2040 roku, do tego czasu 30 proc. energii wytwarzanej w Polsce ma pochodzić z węgla. W ciągu 21 lat wskaźnik ten spadnie o blisko 50 proc. Przynajmniej w sferze deklaracji. Z kolei w przypadku Niemiec redukcja wyniesie 39 proc. w 19 lat. Jednakże w tym czasie Polska zmniejszy zależność od węgla, a Niemcy całkowicie z niego zrezygnują.
Czy niemieckie plany na 2038 rok są realne? Warto spojrzeć na społeczny wymiar tego procesu. W połowie stycznia minister gospodarki Peter Altmaier mówił, że odejście od węgla spowoduje silny wstrząs w regionach górniczych. Zapewnił jednocześnie, że zabezpieczone zostaną odpowiednie środki na ten cel. Jak wynika z propozycji komisji węglowej, środkami ochronnymi mieliby zostać objęci górnicy, którzy dobrowolnie zdecydują się na emeryturę bądź na przekwalifikowanie. Z tego względu komisja chce, aby na zminimalizowanie skutków społecznych związanych z odejściem od węgla regiony takie, jak Nadrenia Północna-Westfalia czy Brandenburgia, otrzymały w 20 lat państwowe dotacje strukturalne warte łącznie 40 mld euro.
Miejsca pracy mogą okazać się istotnym elementem dyskursu politycznego nad Odrą. We wschodnich Niemczech na znaczeniu zyskuje populistyczna partia AfD, która jest przeciwna transformacji proponowanej przez rząd Angeli Merkel. Odejście od węgla może okazać się kosztowne nie tylko dla niemieckiego podatnika, ale również dla polityków. Propozycje komisji węglowej mają na razie charakter fakultatywny. W kwietniu mają powstać regulacje, które mają pomóc wcielić te propozycje w życie. Czy to się uda?