Tydzień temu na Morzu Barentsa doszło do poważnej awarii na okręcie podwodnym o napędzie atomowym AS-31 (Łoszarik), należącym do rosyjskiej marynarki wojennej. Anna Łabuszewska pisze na swoim blogu „17 mgnień Rosji”, że wbrew pozorom nie ma tu wielu analogii z tragiczną katastrofą okrętu Kursk na początku wieku.
– W wyniku pożaru zginęło czternastu członków załogi. Skąpą wiadomość o wypadku rosyjskie ministerstwo obrony podało dopiero dzień później. Opinia publiczna poznała nazwiska ofiar śmiertelnych i ich stopnie. Okazało się, że śmierć poniosło kilku kapitanów pierwszej rangi – to wysokie szarże odpowiadające dowódcom wielkich jednostek (np. krążowników), wszyscy oni służyli w tajnej jednostce w Petersburgu, zajmującej się m.in. testowaniem nowej broni. Jak stwierdzili eksperci wojskowi wypowiadający się na temat tragedii, zginął kwiat rosyjskiej floty: „Ich poziom wyszkolenia można porównać z poziomem wyszkolenia kosmonautów” – pisze Łabuszewska.
– Oficjalne źródła mówią, że Łoszarik zbierał dane dotyczące ukształtowania morskiego dna. W miejscu, gdzie prawdopodobnie działał feralny okręt – w pobliżu wód terytorialnych Norwegii – przebiegają różne ważne kable – wskazują jedni komentatorzy, sugerując, że okręt miał za zadanie sprawdzenie, czy da się zakłócić komunikację pomiędzy Europą i Ameryką, np. przecinając kabel lub niszcząc urządzenia. Inni komentatorzy twierdzą, że takich ważnych kabli jest na tyle dużo, że uszkodzenie jednego nie wywołałoby zakłóceń. Dorzucają, że musiało chodzić o coś innego – czytamy na blogu.
– Najwidoczniej władzom szczególnie zależy na jak najszybszym wyciszeniu szumu wokół tematu. Tajemnica Łoszarika zapewne pozostanie za siedmioma pieczęciami. Przynajmniej na razie – czytamy.
Źródło: Blog „17 mgnień Rosji”.