Niemcy są dalekie od osiągnięcia swoich celów klimatycznych mimo wielu nowych elektrowni wiatrowych i słonecznych. Jak mogło do tego dojść? pisze Frank Driescher w Die Zeit z 4 grudnia 2014 r.
Nie często zdarza się, aby którykolwiek z prekursorów transformacji energetycznej wypowiadał się w w takim stylu, jak Patrick Graichen. Graichen nie jest byle kim, stoi bowiem na czele think-tanku Agora Energiewende, najbardziej wpływowego ośrodka kształtowania opinii w zakresie transformacji energetycznej (tzw. Energiewende – przyp. tłum.) w Niemczech. Poprzednik Graichena, Rainer Baake, kieruje tymczasem przebudową polityki energetycznej w Ministerstwie Gospodarki prowadzonym przez Sigmara Gabriela jako „zielony” sekretarz stanu. Sam Graichen był niegdyś odpowiedzialny za politykę energetyczną w Ministerstwie Środowiska. Krytyka transformacji energetycznej Energiewende stanowi zatem jednocześnie samokrytykę.
W skrócie Graichen stwierdza: Myliliśmy się co do transformacji energetycznej. Nie chodzi tu o jakieś szczegóły, ale o centralną zasadę. Elektrownie wiatrowe i słoneczne budowane masowo w Niemczech nie spełniają nadziei, jakie w nich pokładaliśmy. Żywiliśmy nadzieję, że zastąpią one brudne elektrownie węglowe stanowiące najgorsze źródło gazów cieplarnianych. To jednak nie nastąpi.
Pomyłka ta tłumaczy, dlaczego Minister Gospodarki Sigmar Gabriel wywiera tak potężną presję na przemysł, aby zlikwidować elektrownie węglowe. Dlaczego Niemcy chcą wprowadzić nową politykę ekologiczną dokładnie podczas trwania szczytu klimatycznym w Limie. Dlaczego, pomimo wszystko, nasze cele klimatyczne nie zostaną osiągnięte.
Aby zrozumieć tę pomyłkę należy raz jeszcze uzmysłowić sobie myśl przewodnią idei transformacji energetycznej Energiewende. Brzmiała ona mniej więcej tak: Niemcy wycofują się z energii atomowej i zamiast tego stawiają na odnawialne źródła energii, przede wszystkim na słońce i wiatr. Jeśli przydarzy się niedobór tak uzyskiwanego eko-prądu, w pokryciu tego deficytu pomagać miały wykazujące niewielką emisję spalin elektrownie gazowe, aż do czasu, gdy na pewnym etapie staną się zbędne. Zły prąd atomowy zniknąć ma w pierwszym rzędzie, po nim przyjdzie kolej na brudny prąd węglowy, powietrze stanie się czyste, a Niemcy staną się wzorem i liderem w zakresie ochrony klimatu.
W taki sposób wszyscy sobie to wyobrażali. Nic z tego jednak nie wyszło. I to jest właśnie ta pomyłka, na którą skarży się Patrick Graichen. Jest to pomyłka o okropnych następstwach. Transformacja energetyczna w jej obecnej postaci nie sprawia, że powietrze staje się czystsze, lecz bardziej zanieczyszczone. Sprawia ona, że Niemcy oddalają się od postawionych sobie celów klimatycznych. Transformacja energetyczna w sposób niezamierzony wspiera elektrownie węglowe i niszczy względnie czyste elektrownie gazowe. „Z perspektywy czasu wszystko jest logiczne” – mówi Graichen. „Mimo to, przed trzema, czterema laty, nikt logiki tej nie dostrzegł”.
Od chwili wypadku w Fukushimie przebudowa polityki zaopatrzenia w energię elektryczną znalazła się w centrum niemieckiej strategii ochrony środowiska. Od lat pochłania ona cały potencjał energii politycznej, wszystkie pieniądze, wszystkie fantazje, jakie roją jeszcze Niemcy w zakresie ochronie środowiska. Jeśli transformacja energetyczna zakończy się fiaskiem, jesteśmy klimatycznymi bankrutami.
Co zatem idzie nie tak?
Najprostsza odpowiedź brzmi zapewne: lepiej brudno niż drogo. Graichen nazywa to „paradoksem transformacji energetycznej”. Paradoks ten kreowany jest przez niemiecki rynek energii. Należy sobie uzmysłowić jak on funkcjonuje, aby paradoksalność tę pojąć.
Prąd jedynie dla nas – odbiorców prądu – ma cenę sztywną. Dostawcy, od których prąd ten kupujemy zaopatrują się weń na giełdzie energii. Tam cena zależy od popytu i podaży. Jeśli zapotrzebowanie na prąd jest wysokie lub, gdy wytwórcy dostarczają go w niedostatku, pośrednicy musza płacić wytwórcom wysoką cenę. W razie spadku zapotrzebowania lub wzrostu podaży ceny spadają. Również wytwórcy energii dostarczający prąd na giełdę muszą ponosić własne koszty. W przypadku konwencjonalnych elektrowni wytwarzających energię z węgla, uranu czy gazu na koszty te składają się w pierwszym rzędzie ceny paliwa. Jeśli ceny prądu spadną tak nisko, że elektrownia nie jest w stanie pokryć kosztów paliwa, ma ona tylko jedno wyjście: wstrzymać produkcję. Jednakże różne paliwa mają różne ceny. Najtańszy jest uran, po nim węgiel brunatny i kamienny, a najdroższy jest gaz ziemny. To właśnie z tego względu w następstwie spadku cen często zamykane są elektrownie gazowe, czasem elektrownie węglowe, a elektrownie atomowe w zasadzie nigdy.
W stosunku do elektrowni słonecznych i wiatrowych obowiązują jednak inne reguły. Nie generują one bowiem kosztów paliwa i dlatego są w stanie doprowadzać prąd do sieci z chwilą gdy tylko zawieje wiatr lub zaświeci Słońce.
Ale co zatem dzieje się, gdy w kraju buduje się coraz więcej kolektorów słonecznych i elektrowni wiatrowych? Otóż coraz częściej mamy pod dostatkiem eko-prądu, a właściwie nawet więcej niż go potrzeba. To dlatego właśnie coraz częściej ceny giełdowe prądu spadają na tyle nisko, że praca elektrowni musi zostać wstrzymana. Jednak nie elektrownie atomowe, bo one znikną z innego powodu: gdyż taką podjeliśmy decyzję. Również nie elektrownie węglowe, bo węgiel jest tani. Elektrownie, których praca jest ciągle wstrzymywana to elektrownie gazowe. W pewnym momencie nie dochodzi już jedynie do przestoju, lecz elektrownie są zamykane.
„Tam gdzie tylko można było wyprzeć elektrownie gazowe, zostały one już wyparte”, mówi Patrick Graichen. Więcej prądu z węgla, a mniej z atomu, więcej CO2, a mniej prądu z gazu: tak wygląda aktualna sytuacja Niemiec.
Czemu to zjawisko jest tak groźne w skutkach? Dlatego, że gaz jest względnie przyjaznym nośnikiem energii dla środowiska – w procesie produkcji prądu wytwarza jedynie połowę dwutlenku węgla w porównaniu z węglem. Ponadto nikt nie ma pojęcia, jak można przeprowadzić rewolucję energetyczną Energiewende bez elektrowni gazowych. Elektrownie gazowe pozwalają na natychmiastowe zwiększenia lub redukcję ilości wytwarzanego prądu, uzupełniają one zatem znakomicie wrażliwy na zmiany pogody eko-prąd, przynajmniej w teorii. Wiatr i słońce wytwarzają nasz prąd, a elektrownie gazowe uzupełniają malejące zapotrzebowanie w pozostałym zakresie. Na tym polegał plan. Jednakowoż transformacja energetyczna postawiła na kombinację technologii, które w warunkach rynkowych nawzajem się niszczą: elektrownie słoneczne i wiatrowe wyparły z rynku elektrownie gazowe, których nieodzownie potrzebują w charakterze partnera.
Wobec braku elektrowni gazowych i atomowych pozostaje nam tylko eko-prąd i węgiel. Jak nieszczęsna jest to kombinacja, okazało się w tym roku chociażby na przykładzie dnia 11 maja. Była to niedziela i jak to zawsze statystycznie w trakcie weekendu zapotrzebowanie na energię elektryczną było niskie. Jednakże wiatr wiał silnie i niebo było niemal bezchmurne Wcześnie rano produkcja prądu z kolektorów słonecznych w kraju była bliska zeru, tym niemniej już w tym momencie podaż prądu na rynku przewyższała tak dalece popyt, że prąd stał się dosłownie bezwartościowy i jego cena na giełdzie spadła do zera. Niewiele później przed południem na rynek zalany został taką ilością eko-prądu, że wymusiło to na wytwórcach energii ponoszenie opłat za jego pozbycie się. Do wczesnych godzin popołudniowych, gdy elektrownie słoneczne obficie dostarczały prądu, ukształtowała się tak zwana negatywna cena prądu na poziomie 60 Euro za megawatogodzinę. Nie był to przypadek odosobniony – tak wyglądać będzie niemiecka produkcja energii elektrycznej w przyszłości. W pierwszej połowie 2014 r. wystąpiło 71 godzin o negatywnych cenach prądu. Jednakże zgodnie z prognozami think-tanku Energy Brainpool czeka nas za kilka lat 1000 godzin o negatywnych cenach co roku. Tym samym ćwierć całej produkcji eko-proądu trafi na śmietnik.
Co robią elektrownie węglowe, gdy cena prądu spada i spada? Otóż 11 maja można było zaobserwować ich zachowanie – produkowały one dalej w najlepsze. Raczej sprzedadzą swój prąd po „cenach negatywnych”, niż zdecydują się na wstrzymanie produkcji. Ekolodzy chętnie w takich sytuacjach obwiniają zarządców elektrowni o zbrodnię wobec środowiska. W rzeczywistości zarządcom nie pozostaje nic innego do wyboru. Elektrownie węglowe są zaprojektowane do niemalże nieprzerwanej eksploatacji, ich reakcja na zmiany jest ociężała, a redukcja ich wydajności jest droga. Jeśli elektrownia zostanie odłączona od sieci, jej zarządca musi się liczyć z wydatkami kwot pięcio-, czy nawet sześciocyfrowych na olej opałowy, który należy spalić, aby doprowadzić bloki z powrotem do temperatury eksploatacyjnej. Ponadto systemy elektrowni nie znoszą przerw eksploatacyjnych. Gdyby chcieć wykorzystywać elektrownie węglowe do wyrównywania fluktuacji eko-prądu, to doprowadziłoby to do dewastacji drogich systemów tych elektrowni zaledwie w ciągu kilku lat.
Zarządcy elektrowni węglowych robią co mogą, aby dopasować swoją produkcję do notorycznie zmiennych dostaw eko-prądu. Niewiele jednak mogą poradzić. „W ramach istniejących konfiguracji robią tyle, ile zrobić można”, zaobserwował Patrick Graichen. Tak więc hojnie subwencjonując energię wiatrową i słoneczną wymuszamy na operatorach elektrowni węglowych, aby produkowali prąd, który nie tylko jest szkodliwy dla środowiska, lecz także jest zbędny.
Jak mogliśmy do tego dopuścić? Jak doszło do tak straszliwego rozregulowania? Czyż na rządowe zlecenia nie pracowały zastępy ekspertów, czyż nie przeliczano prognoz przyszłych modeli energetyki w tą i nazad? Po co Niemcy fundowali sobie „Radę Rzeczoznawców d/s Problemów Środowiska”, Federalną Agencję Ochrony Środowiska czy Instytut Ekologii?
Patrick Graichen odpowiada na to: „Gremia ekspertów wychodziły z mylnego założenia, że wzrost dostaw energii odnawialnej spowoduje samoistne wyparcie elektrowni węglowych, a nie nowych elektrowni gazowych”. Graichen kładzie przy tym nacisk na stwierdzenie, że nikt nie mógł tego przewidzieć. Dopiero załamanie się europejskiego handlu zezwoleniami na emisję CO2 sprawiło, że produkcja prądu z węgla stała się znacząco tańsza od produkcji w oparciu o gaz. Sprawiło to, że elektrownie gazowe zniknęły. Wypowiedź tą traktować należy raczej jako wymówkę niż analizę. Cena zezwoleń na emisję CO2 stanowi bowiem mechanizm regulacyjny: rośnie ona, gdy przedsiębiorstwa konsumują energię z paliw kopalnych w takiej skali, że Unii Europejskiej grozi niespełnienie celów klimatycznych, a pozostaje na niskim poziomie gdy UE ma dobre perspektywy osiągnięcia tych celów. Dzieje się tak już od lat, wobec tego umiarkowana cena CO2 nie powinna nikogo zaskakiwać.
W możliwej do przewidzenia przyszłości nie należy spodziewać się w tej kwestii żadnych zmian. Ma to swoje następstwa także poza granicami Niemiec. Z faktu, że duże ilości energii elektrycznej nie dają się magazynować, wynika konieczność usunięcia nadmiaru. A nasi sąsiedzi odbierają go chętnie, szczególnie wtedy, gdy im się do tego jeszcze dopłaca. Odbiór nie tylko darmowego prądu, ale jeszcze za dodatkowym wynagrodzeniem z tego tytułu, to całkiem atrakcyjna oferta W szczególności dla Holendrów. Holenderski prąd pochodzi bowiem w dużej części z elektrowni gazowych. Jest on drogi, ale elektrownie te są elastyczne. Z chwilą, gdy tylko pojawia się tani niemiecki prąd Holendrzy redukują własną produkcję. Zdolność ta sprawiła, że Holandia stała się w ubiegłym roku największym importerem niemieckiej energii elektrycznej. Potężne nadwyżki eko-prądu, jakie występują w Niemczech w dni wietrzne czy słoneczne konsumowane są więc w większej części w Holandii.
I nie należy się temu dziwić. W przeciwieństwie do Niemców, którzy dali się zaskoczyć rozwojem wydarzeń Holendrzy dokładnie przewidzieli następstwa niemieckiej transformacji energetycznej. W roku 2011, w którym miała miejsce awaria w Fukushimie, w trakcie gdy niemiecka elita ekologów lobbowała za odejściem od atomu, Nora Méray, holenderska ekspert Instytutu Clingendael zadała sobie pytanie który z nośników energii jest największym konkurentem dla odnawialnych źródeł energii. Odpowiedź jej brzmiała: „W obecnych warunkach rynkowych w postaci mieszanki elektrowni węglowych i gazowych oraz niskie lub zerowe ceny pozwoleń na emisję CO2, energia uzyskiwana z wiatru w większości wypadków zastąpi elektrownie gazowe.”
Transformacja energetyczna Energiewende była bez szans. Ten, kto chciał to dostrzec, mógł to dostrzec już wtedy. Ale kto wówczas chciał do dostrzec? Przedstawiciele branży odnawialnych źródeł energii utworzyli w ostatnich latach istny blok polityczno-przemysłowy. Jego wpływy porównać można najpewniej do splotu interesów między administracją państwową, a gospodarką atomową z ubiegłego stulecia. Wszyscy gracze kierują się jedną wspólną zasadą: problemy transformacji energetycznej formułować należy tak, aby wyglądały na możliwe do rozwiązania po to, by branża energii wiatrowej i słonecznej mogła uzyskiwać kolejne subwencje. Zapał, jaki towarzyszy idei zielonej przebudowy nie da się już odróżnić od zapału, jaki towarzyszy interesom ubijanym pod jej sztandarem.
Tak więc: „Ile holenderskich elektrowni gazowych można jeszcze wyprzeć z rynku?” – pyta Patrick Graichen. Odpowiedź brzmi: jeszcze niejedną. Przed czterema laty Holendrzy produkowali prąd w ponad 60% w oparciu o gaz, a dziś około w 50%. To nie jest jednak cała prawda, bo holenderski rynek energii elektrycznej nie przypomina zbiornika, który się może się wypełnić, lecz raczej skanalizowany system połączeń, przez które płynie niemiecki eko-prąd oraz prąd z węgla poszukując sobie trasy najmniejszego oporu. Przez Holandię płynie dalej do Belgii i Wielkiej Brytanii, przez Francję dociera do Włoch. W wielu tych krajach gaz odgrywa znaczącą rolę przy produkcji prądu. Nasz subwencjonowany eko-prąd może wyprzeć u naszych sąsiadów jeszcze wiele elektrowni gazowych, zanim w Niemczech wyparty z rynku zostanie pierwsza elektrownia węglowa.
A co z klimatem? W tych dniach rozpoczęła się nowa runda międzynarodowych negocjacji klimatycznych i jak na zawołanie nasza koalicja zwarła szeregi proponując nową politykę klimatyczną: ocieplamy domy, wspieramy samochody elektryczne, nawozimy oszczędnie i lepiej składujemy odpady. Der Spiegel cytował ostatnio tą wypowiedź Ministra Gospodarki Gabriela, jakoby jasne było, że niemieckich celi klimatycznych nie da się już osiągnąć. Gabriel zdementował to skądinąd słusznie: Niemcy będą nawet przy swojej nowej polityce klimatycznej dalekie od osiągnięcia swoich celów klimatycznych, choć nie dla wszystkich jest to jasne.
Niemcy przyrzekły zredukować swoją emisję CO2 o 40% do roku 2020 w stosunku do roku 1990. Emisja gazów cieplarnianych została ograniczona już o dobrą jedną czwartą od momentu zjednoczenia Niemiec, jednak przez ostatnie trzy lata transformacji energetycznej powiększyła się o dwa punkty procentowe. Najnowszy pomysł Gabriela – zamknięcie do roku 2020 niektórych elektrowni węglowych – zmieni tę sytuację tylko w nieznacznym stopniu: Dotyczy to zaledwie 7% gazów cieplarnianych wytwarzanych przez produkcję energii elektrycznej. To wystarczy zatem jedynie na przełamanie trendu wzrostowego ostatnich lat połączone z nieznaczną jedynie redukcją emisji. Więcej osiągnąć się nie da. W zakresie polityki energetycznej rząd ma inne priorytety niż ochrona klimatu. Niebezpieczeństwo wyłączeń prądu w bezwietrzne i ciemne dni zimowe nie zostało jeszcze całkowicie zażegnane „Chodzi o bezpieczeństwo energetyczne i kropka” – mówi sekretarz stanu d/s energii Baake.
Poza sektorem energetycznym – w transporcie i ciepłownictwie sytuacja wygląda jeszcze gorzej. Obszary te zostały przez lata zaniedbane na skutek euforii, jaka towarzyszyła transformacji energetycznej. Bilans jest tu tak katastrofalny, że te branże wiodące niegdyś w opinii Europejskiej Agencji Ochrony Środowiska, gremium ekspertów UE, nie są obecnie w stanie wnieść swojego wkładu do osiągnięcia skromnego celu europejskiej obniżki emisji o 20%.
Należy mieć pełną świadomość tych spraw, aby zrozumieć dlaczego rząd z niezwykłym pośpiechem uchwala obecnie nowy „pakiet klimatyczny”. Nie chodzi już w nim o cele klimatyczne, ale tylko o to aby zmniejszyć rozmiary kompromitacji.
Artykuł napisny przy współpracy: ROSANNE KROPMAN
Tłumaczenie Maciej Górski.