Unijne debaty na temat klimatu coraz częściej zaczynają przypominać absurdalne dialogi z książki „Paragraf 22”. Polska nie dostanie pieniędzy, bo nie chce przeprowadzić transformacji energetycznej. Ale jak ma to zrobić skoro nie ma… pieniędzy. Jednej z takich sytuacji udało mi się zapobiec podczas trójstronnych negocjacji między Radą, Komisją i Parlamentem Europejskim – pisze europosłanka PiS Izabela Kloc.
Po lipcowym brukselskim szczycie, gdzie uchwalono rekordowy unijny budżet na lata 2021 – 2027, przyszedł czas trudnych negocjacji, jak wydać te pieniądze. Największe spory dotyczą środków przeznaczonych na transformację energetyczną. Prawdziwym polem bitwy stały się trójstronne sesje unijnych instytucji: Komisji, Rady oraz Parlamentu. Trudno nazwać je merytoryczną debatą, ponieważ „zielone” lobby przestało używać logicznych i gospodarczych argumentów zastępując je agresywną, roszczeniową i populistyczną retoryką. Podobnie było podczas ostatniego „tri-logu”. Dyskutowaliśmy o zasadach korzystania z unijnych instrumentów pomocowych podczas transformacji energetycznej.
Parlament zaproponował oderwaną od rzeczywistości i niekorzystną dla Polski definicję infrastruktury „odpornej klimatycznie”.
Uznanie jej za bezpieczną uzależniono od uzyskania wyśrubowanego poziomu redukcji gazów cieplarnianych w ciągu najbliższych dziesięciu lat. Nie zgodziłam się na takie sformułowanie, a moja interwencja okazała się skuteczna. W definicji nie będzie nawiązania do celów klimatycznych na rok 2030. Otwiera to przed Polską możliwość uczestniczenia w projektach finansowanych przez Unię Europejską, m.in. w ramach funduszu spójności na lata 2021 – 2027.
Tym razem się udało, ale ile będzie takich sytuacji, kiedy to „zieloni” postawią na swoim?
Szkoda, że wielu polityków tak szybko zapomniało o ustaleniach lipcowego szczytu. Unijni przywódcy uznali, że nie będzie warunkowości klimatycznej na poziomie krajowym. Oznacza to, że choć Unia Europejska zmierza do „zeroemisyjności” w 2050 roku, to każde państwo może osiągnąć ten cel w swoim tempie. Jedni wcześniej, inni później. Finlandia szykuje się na rok 2035 r. Austria chce być neutralna klimatycznie w 2040 r., a pięć lat później Szwecja. Polska ze względu na uzależnienie od energetyki węglowej idzie w tym „zielonym” marszu najwolniej. Z raportu Polskiego Instytutu Ekonomicznego wynika, że w optymistycznym wariancie dojdziemy do neutralności klimatycznej w 2056 r. W scenariuszu negatywnym może to być nawet 2067 rok. Nie wynika to z naszej niechęci do Zielonego Ładu. Takie są po prostu realia ekonomiczne i polityczne, wynikające z radykalizującego się kursu Unii Europejskiej. Im mocniej Bruksela przykręca „zieloną” śrubę, tym bardziej oddala się szansa na szybkie spełnienie celów klimatycznych. Polski na to nie stać, a unijne obietnice tylko częściowo bilansują koszty modernizacyjne. Media lubią przywoływać fundusz sprawiedliwej transformacji, jako jeden z filarów mających zamortyzować ekonomiczne i społeczne koszty likwidacji górnictwa. Założono, że z tego tytułu do 2030 roku polskie regiony uzależnione od węgla dostaną 60 mld zł. Tymczasem, jak wyliczyli naukowcy z Uniwersytetu Ekonomicznego w Katowicach, utworzenie nowych stanowisk pracy w miejsce likwidowanych etatów w samej tylko Polskiej Grupie Górniczej wyniosłoby około 200 mld zł.
Po odjęciu tych kwot powstanie finansowa dziura, której nie zasypie budżet państwa ani unijna dotacja.
W skali całego kraju, koszt transformacji energetycznej do 2030 roku może sięgnąć biliona złotych. Ta symulacja finansowa powstała kilka miesięcy temu. Od tego czasu Bruksela znacznie podkręciła tempo wprowadzania klimatycznych restrykcji. Praktycznie nie ma tygodnia, aby z jakieś unijnej instytucji nie popłynął sygnał, że trzeba zrobić więcej dla Zielonego Ładu. Takich pomysłów, jak infrastruktura „odporna klimatyczna” będzie zapewne więcej.