Widmo inflacji krąży nad Polską. O tzw. drożyźnie mówią już chyba wszyscy – od analityków gospodarczych, przez publicystów i polityków, po zwykłych obywateli, których szybko rosnące ceny dotykają najbardziej. W tej kakofonii głosów trudno jest odróżnić pospiesznie wyrażane poglądy, od uzasadnionych opinii, a nawet faktów. Szczególnie dużo nieporozumień kumuluje się wokół kwestii wzrostu kosztów energii i jej nośników, jego przyczyn oraz perspektyw na przyszłość w tym strachu przed tzw. „zieloną inflacją” – pisze prezes think tanku WiseEuropa Maciej Bukowski w nowej analizie.
Przyczyny wzrostu cen energii
– Warto podkreślić, że w Polsce wzrost cen elektryczności był w roku 2021 wyraźnie mniejszy niż w innych państwach UE. Po części stało się tak ze względu na efekt bazy (rok temu mieliśmy najdroższą energię elektryczną w EU), a po części na dużo mniejszy wzrost kosztów generacji w źródłach krajowych. O hurtowej cenie elektryczności w Polsce decyduje bowiem koszt generacji nie w źródłach gazowych, a węglowych, które zarazem mogły być jak dotąd opalane relatywnie tanim surowcem krajowym, którego cena oderwała się od cen światowych. W czasie pandemii i okresie bezpośrednio ją poprzedzającym polskie kopalnie, producenci energii oraz Agencja Rezerw Materiałowych zgromadzili bowiem znaczne zapasy czarnego paliwa, co ograniczyło wzrost kosztów wytwarzania energii elektrycznej w Polsce w porównaniu z tymi krajami UE, które nie dysponując rezerwami gazu lub węgla były bardziej wrażliwe na zmiany bieżących cen tych surowców na rynkach światowych. Skok popytu na paliwa kopalne w skali świata i eksplozja ich cen otworzyły jednak przed polskim sektorem górniczym perspektywy eksportowe, przekładające się na szybkie zmniejszanie się zapasów węgla ograniczane jedynie możliwościami transportowymi PKP Cargo i zawartymi już kontraktami. Jeśli wysokie ceny węgla na rynkach światowych utrzymają się przez wiele miesięcy eksport węgla zacznie przerzucać się na koszty jego zakupu także dla polskich firm energetycznych, a tym samym także na ceny na krajowym rynku hurtowym energii elektrycznej – pisze Maciej Bukowski.
– Z perspektywy indywidualnej receptą na uniknięcie obciążenia rachunków kosztami EU ETS, a dla niektórych nawet okazją do zarobienia na nich, są inwestycje w zeroemisyjne źródła energii elektrycznej (siłownie wiatrowe, fotowoltaikę, bloki jądrowe itp.) lub ciepła (np. pompy ciepła, biogazownie, geotermia itp.) czy środki transportu (np. samochody elektryczne, transport szynowy w miastach itp.), a także efektywność energetyczną (termomodernizację budynków, rekuperację ciepła w halach produkcyjnych, wymianę urządzeń na mniej energochłonne itp.). Wzrost cen uprawnień do emisji będzie dla coraz większej liczby podmiotów bodźcem by takiej zmiany dokonać, choć na przeszkodzie mogą stanąć bariery innego rodzaju: wiedzy (jakie działania podjąć w konkretnym indywidualnym przypadku), płynności (brak zdolności kredytowej) czy regulacyjnej – uważa prezes WiseEuropa.
– Tajemnicą poliszynela w środowisku energetycznym, która nie przebiła się jednak jeszcze do szerszej opinii publicznej jest to, że naszym głównym problemem w tej dekadzie nie będzie to czy energia elektryczna i ciepło będą droższe czy tańsze niż w poprzedniej, lecz to czy w ogóle będą dostępne w ilości jakiej będziemy potrzebować. Większość polskich bloków energetycznych domykających system elektroenergetyczny a także ciepłowni w miastach jest już bowiem tak starych, że balansuje na granicy technicznego zużycia. Zarazem proces inwestycyjny ślimaczy się zduszony strategiczną ambiwalencją i operacyjną nieefektywnością polskiego państwa. Zamiast skupiać uwagę opinii publicznej na cenach energii i zwalać za to winę na Unię Europejską powinniśmy raczej przyznać sami przed sobą, że w ceny będą przez jakiś czas wyższe niż w poprzedniej oraz wyższe niż w krajach sąsiednich (przy tej samej cenie świadectw EU ETS) ze względu na nasze własne zaniedbania inwestycyjne. Przespaliśmy bowiem dużą część czasu na budowę nowych zeroemisyjnych mocy i masową termomodernizację budynków, przeznaczając dochody budżetowe z podatków węglowych (dziś to już ponad 1 procent PKB) nie na inwestycje w nowe ciepłownie czy wsparcie dla OZE, ale na transfery i konsumpcję. Zamiast otworzyć rynek energii dla prywatnych inwestorów zainteresowanych rozwojem OZE, woleliśmy blokować ich inwestycje licząc, że to wspomoże spółki skarbu państwa drugą ręką zmuszane do przejmowania nie rokujących aktywów węglowych. Na przygotowaniach do projektu jądrowego spędziliśmy kilkanaście lat zaniedbując jednak proces budowy politycznego konsensusu gwarantującego, że – gdy ruszy budowa – jej dokończenie będzie niezagrożone. Ogólnie rzecz biorąc robiliśmy mniej więcej połowę tego co mogliśmy i co najwyżej jedną trzecią co powinniśmy. Nie dziwmy więc, że czekają nas teraz wyższe ceny energii oraz zupełnie realne niedobory mocy nawet jeśli ceny EU ETS będą niskie – przekonuje Bukowski.
Opracował Michał Perzyński