icon to english version of biznesalert
EN
Najważniejsze informacje dla biznesu
icon to english version of biznesalert
EN

Derski: Polaków nie stać na rewolucję energetyczną?

KOMENTARZ

Bartłomiej Derski

WysokieNapiecie.pl

Czy rzeczywiście Polaków – w przeciwieństwie do Niemców i Duńczyków – nie stać na dotowanie energetyki odnawialnej, jak alarmuje redaktor Wojciech Jakóbik z portalu Biznes Alert? Ile rzeczywiście płacimy za wsparcie „zielonej” energetyki i czy wiemy po co?

Do tej polemiki skłania środowy tekst Wojciecha Jakóbika – „Polaków nie stać na rewolucję energetyczną„. Redaktor naczelny portalu BiznesAlert.pl i ekspert Instytutu Jagiellońskiego przywołuje w nim dane Eurostatu, z których wynika, że Duńczycy i Niemcy płacą za energię elektryczną najwięcej w Europie – prawie 30 eurocentów/kWh – w stosunku do niecałych 15 eurocentów/kWh w Polsce. Redaktor Jakóbik zestawia te dane z informacją, że Duńczycy i Niemcy mocno promują energetykę odnawialną, do której trzeba dopłacać. Ostrzega, że gdybyśmy we wspieraniu OZE poszli ich śladami, niechybnie i nasze rachunki poszybowałyby do tego samego poziomu.

Dane Eurostatu nie kłamią, z czym obaj z redaktorem Jakóbikiem się zgadzamy. Jednak jeżeli przyjrzeć się cyfrom głębiej, niż pokazuje to Eurostat, to widać, że dwukrotna różnica w cenach prądu w Niemczech (1,2 zł/kWh) i Polsce (60 gr/kWh) nie wynika ze wsparcia OZE, tylko niemieckiego fiskalizmu. Podobnie zresztą jest w Danii. Nasi zachodni sąsiedzi płacą za zieloną rewolucję 5,2 eurocenta, czyli niecałe 22 gr w każdej zużywanej kilowatogodzinie. Pozostałe 40 gr/kWh pochłaniają wyższe niż u nas podatki, koszty produkcji energii i jej sprzedaży (gł. koszty pensji).

Ile dopłacamy do „zielonych” elektrowni?

Dla porównania Polacy dotują ekoenergię kwotą 3,4 gr/kWh. Uwzględniając nasze zarobki netto – ponadtrzykrotnie niższe, niż w Niemczech – nadal wydajemy na OZE mniej, niż sąsiedzi. Chociaż i ta wysokość jest zawyżona, bo część z tych pieniędzy zostaje w portfelach sprzedawców energii od kiedy ceny zielonych certyfikatów, czyli wysokość wsparcia OZE, znacznie spadły. Ponadto wspierane są technologie, które nie potrzebują pomocy (np. poniemieckie elektrownie wodne) i te, którym wystarczyłyby niższe dopłaty.

Czy nas na to stać? Przeciętna rodzina Kowalskich dopłaca do „zielonych” elektrowni 5,70 zł miesięcznie. Dużo? Brnąć dalej w statystykę, nieco tendencyjnie można podać za GUS, że każdego miesiąca na papierosy przeznaczamy prawie 16 zł, a na alkohol 13 zł. Przy czym dotacje do „zielonych” elektrowni generują rocznie miliardowe inwestycje. Ale z pewnością wiatrak za oknem nie ucieszy nas tak jak piwo przed telewizorem, no chyba że psuje widok sąsiadowi.

Po co Niemcom to OZE?

Ciekawe jest to, że Schmidtowie na zieloną rewolucję wydają miesięcznie 15 euro, a mimo tego są ze swojej polityki zadowoleni. Właściwie nic dziwnego, skoro połowa paneli solarnych i wiatraków do których dopłacają stoi na ich własnych dachach i podwórkach. Z ankiety przeprowadzonej w ubiegłym roku pod auspicjami ministerstwa energetyki wynika, że dla połowy Niemców Energiewende postępuję zbyt wolno, dla jednej trzeciej w sam raz. Zaledwie 10 proc. uważa, że jest przeprowadzana zbyt szybko (chociaż te proporcje się delikatnie odwracają). Blisko 60 proc. Niemców uważa w dodatku, że rozwój zielonej energetyki jest dobry dla ich przemysłu.

Słusznie redaktor Jakóbik odnotowuje, że Niemcy są jednym z największych na świecie producentów technologii odnawialnych. Zatrudniają w tym sektorze 400 tys. osób – ponadtrzykrotnie więcej niż w naszym górnictwie z przerostem zatrudnienia. Wiedzą w co pompują miliardy euro rocznie. Wiedzą też, że dzięki temu uniezależnią się od importu surowców i wahań ich cen na światowych rynkach. Gdy tanie magazynowanie prądu będzie dostępne – będą na wygranej pozycji.

A Polska? Rząd wyznaczył jasny cel – jak najtaniej dotować OZE i tylko po to, aby zrealizować unijne zobowiązania (19 proc. udział „zielonego” prądu w 2020 roku). Później wsparcie ucinamy. Mamy węgiel który zawsze (w każdym razie w perspektywie do 2090 roku) ma być najtańszym paliwem.

Ale po co? Po co nam jak najtańszy prąd? Czy Polska gospodarka przygotowuje się do powrotu na miejsce światowego lidera w produkcji gwoździ papowych? Chcemy być potęgą w produkcji cementu? Będziemy na potęgę wytwarzać papier na którym inni będą drukować euro i nadawać im wartość miliony razy wyższą? No właśnie, jeszcze sześć lat temu mieliśmy się stawać gospodarką opartą na wiedzy, ale kryzys pokazał, że przemysł też się przydaje. Pytanie tylko czy będzie to przemysł wysokich technologii, gdzie cena energii ma małe znaczenie, czy energochłonna produkcja podzespołów do niemieckich maszyn, gdzie tanim prądem możemy konkurować z Turcją i Rosją.

KOMENTARZ

Bartłomiej Derski

WysokieNapiecie.pl

Czy rzeczywiście Polaków – w przeciwieństwie do Niemców i Duńczyków – nie stać na dotowanie energetyki odnawialnej, jak alarmuje redaktor Wojciech Jakóbik z portalu Biznes Alert? Ile rzeczywiście płacimy za wsparcie „zielonej” energetyki i czy wiemy po co?

Do tej polemiki skłania środowy tekst Wojciecha Jakóbika – „Polaków nie stać na rewolucję energetyczną„. Redaktor naczelny portalu BiznesAlert.pl i ekspert Instytutu Jagiellońskiego przywołuje w nim dane Eurostatu, z których wynika, że Duńczycy i Niemcy płacą za energię elektryczną najwięcej w Europie – prawie 30 eurocentów/kWh – w stosunku do niecałych 15 eurocentów/kWh w Polsce. Redaktor Jakóbik zestawia te dane z informacją, że Duńczycy i Niemcy mocno promują energetykę odnawialną, do której trzeba dopłacać. Ostrzega, że gdybyśmy we wspieraniu OZE poszli ich śladami, niechybnie i nasze rachunki poszybowałyby do tego samego poziomu.

Dane Eurostatu nie kłamią, z czym obaj z redaktorem Jakóbikiem się zgadzamy. Jednak jeżeli przyjrzeć się cyfrom głębiej, niż pokazuje to Eurostat, to widać, że dwukrotna różnica w cenach prądu w Niemczech (1,2 zł/kWh) i Polsce (60 gr/kWh) nie wynika ze wsparcia OZE, tylko niemieckiego fiskalizmu. Podobnie zresztą jest w Danii. Nasi zachodni sąsiedzi płacą za zieloną rewolucję 5,2 eurocenta, czyli niecałe 22 gr w każdej zużywanej kilowatogodzinie. Pozostałe 40 gr/kWh pochłaniają wyższe niż u nas podatki, koszty produkcji energii i jej sprzedaży (gł. koszty pensji).

Ile dopłacamy do „zielonych” elektrowni?

Dla porównania Polacy dotują ekoenergię kwotą 3,4 gr/kWh. Uwzględniając nasze zarobki netto – ponadtrzykrotnie niższe, niż w Niemczech – nadal wydajemy na OZE mniej, niż sąsiedzi. Chociaż i ta wysokość jest zawyżona, bo część z tych pieniędzy zostaje w portfelach sprzedawców energii od kiedy ceny zielonych certyfikatów, czyli wysokość wsparcia OZE, znacznie spadły. Ponadto wspierane są technologie, które nie potrzebują pomocy (np. poniemieckie elektrownie wodne) i te, którym wystarczyłyby niższe dopłaty.

Czy nas na to stać? Przeciętna rodzina Kowalskich dopłaca do „zielonych” elektrowni 5,70 zł miesięcznie. Dużo? Brnąć dalej w statystykę, nieco tendencyjnie można podać za GUS, że każdego miesiąca na papierosy przeznaczamy prawie 16 zł, a na alkohol 13 zł. Przy czym dotacje do „zielonych” elektrowni generują rocznie miliardowe inwestycje. Ale z pewnością wiatrak za oknem nie ucieszy nas tak jak piwo przed telewizorem, no chyba że psuje widok sąsiadowi.

Po co Niemcom to OZE?

Ciekawe jest to, że Schmidtowie na zieloną rewolucję wydają miesięcznie 15 euro, a mimo tego są ze swojej polityki zadowoleni. Właściwie nic dziwnego, skoro połowa paneli solarnych i wiatraków do których dopłacają stoi na ich własnych dachach i podwórkach. Z ankiety przeprowadzonej w ubiegłym roku pod auspicjami ministerstwa energetyki wynika, że dla połowy Niemców Energiewende postępuję zbyt wolno, dla jednej trzeciej w sam raz. Zaledwie 10 proc. uważa, że jest przeprowadzana zbyt szybko (chociaż te proporcje się delikatnie odwracają). Blisko 60 proc. Niemców uważa w dodatku, że rozwój zielonej energetyki jest dobry dla ich przemysłu.

Słusznie redaktor Jakóbik odnotowuje, że Niemcy są jednym z największych na świecie producentów technologii odnawialnych. Zatrudniają w tym sektorze 400 tys. osób – ponadtrzykrotnie więcej niż w naszym górnictwie z przerostem zatrudnienia. Wiedzą w co pompują miliardy euro rocznie. Wiedzą też, że dzięki temu uniezależnią się od importu surowców i wahań ich cen na światowych rynkach. Gdy tanie magazynowanie prądu będzie dostępne – będą na wygranej pozycji.

A Polska? Rząd wyznaczył jasny cel – jak najtaniej dotować OZE i tylko po to, aby zrealizować unijne zobowiązania (19 proc. udział „zielonego” prądu w 2020 roku). Później wsparcie ucinamy. Mamy węgiel który zawsze (w każdym razie w perspektywie do 2090 roku) ma być najtańszym paliwem.

Ale po co? Po co nam jak najtańszy prąd? Czy Polska gospodarka przygotowuje się do powrotu na miejsce światowego lidera w produkcji gwoździ papowych? Chcemy być potęgą w produkcji cementu? Będziemy na potęgę wytwarzać papier na którym inni będą drukować euro i nadawać im wartość miliony razy wyższą? No właśnie, jeszcze sześć lat temu mieliśmy się stawać gospodarką opartą na wiedzy, ale kryzys pokazał, że przemysł też się przydaje. Pytanie tylko czy będzie to przemysł wysokich technologii, gdzie cena energii ma małe znaczenie, czy energochłonna produkcja podzespołów do niemieckich maszyn, gdzie tanim prądem możemy konkurować z Turcją i Rosją.

Najnowsze artykuły