Po tragicznej w skutkach powodzi głównym tematem kampanii wyborczej w Niemczech stała się polityka klimatyczno-energetyczna. Zyskują na tym Zieloni. Jeśli znajdą się w przyszłym, niemieckim rządzie, skutki ich ekologicznego radykalizmu odczuje cała Unia Europejska – pisze europosłanka PiS Izabela Kloc.
Niemcy bardzo powoli dochodzą do siebie po katastrofalnej, lipcowej powodzi. Bilans ponad 150 ofiar śmiertelnych powinien rodzić pytania o skuteczność systemów ostrzegawczych czy pracę służb ratowniczych. Media zepchnęły jednak organizacyjne wątki na dalszy plan skupiając się na zmianach klimatycznych, jako głównej przyczynie niszczycielskiego żywiołu. Tę narrację sprytnie wykorzystują w kampanii wyborczej Zieloni. Ich zaktualizowany przekaz jest prosty: takich katastrof będzie w przyszłości więcej, a tylko nasza, radykalna polityka klimatyczna może im sprostać.
Taka argumentacja trafia do wyborców, a przede wszystkim osłabia rywali Zielonych. Najbardziej traci na tym chadecja. Tym bardziej, że kandydatem CDU na kanclerza Niemiec jest Armin Laschet, premier Nadrenii Północnej-Westfalii, gdzie powódź dokonała największych zniszczeń. Wybory odbędą się 26 września, ale lipcowy dramat sprofilował merytoryczny finisz kampanii. Tematem numer jeden jest polityka klimatyczno-energetyczna i być może dojdą do tego uchodźcy, jeśli zaczną się sprawdzać czarne scenariusze dla Afganistanu. Dla Zielonych to kolejny wyborczy atut. W ich progresywnym pakiecie, uchodźcy pełnią równie ważną rolę, jak klimat i mniejszości seksualne.
Już od dawna wybory w Niemczech nie budziły takiego zainteresowania. Emocje potęguje ich nieprzewidywalność. Politycy, publicyści, a także bukmacherzy kreślą kilka scenariuszy i wszystkie są realne. W sondażach wciąż prowadzą chadecy, ale Zieloni – po lekkiej zadyszce – zaczynają odrabiać straty. Jest wielce prawdopodobne, że znajdą się w rządzie, ale trudno przewidzieć, jaką będą pełnić rolę? Lidera, partnera czy też języczka u wagi, jeśli powstanie szersza koalicja. W każdym razie trudno zakładać, że swoich pomysłów klimatycznych nie zechcą przenosić do Europy. A to może być problemem dla Polski. Niemieccy Zieloni pokazali na co ich stać już w maju tego roku, kiedy rzucili hasło redukcji emisji dwutlenku węgla aż o 70 proc. do 2030 roku. Jest to absurdalny, wręcz zabójczy pomysł dla ludzi i gospodarki. Przypomnę, że liderzy państw członkowskich z trudem wywalczyli kompromis, zakładający ograniczenie emisji CO2 o 55 procent. Niestety, po wyborach w Niemczech nie będziemy mogli szalonych pomysłów Zielonych kwitować wzruszeniem ramion.
Podkręcanie tempa redukcji emisji dwutlenku węgla przestanie być ideologicznym postulatem, a stanie się programem rządu w Berlinie. To samo może dotyczyć planu, aby cena uprawnień do emisji CO2 osiągnęła w 2030 roku poziom 150 euro za tonę, czyli trzy razy więcej niż obecnie. Zdaniem wielu ekspertów już stawka 50 euro może okazać się zaporowa i spowodować zahamowanie rozwoju unijnej gospodarki. Na razie podniesienie cen EU ETS forsują Zieloni w Parlamencie Europejskim, ale po ewentualnym zwycięstwie w Niemczech nie można wykluczyć, że spotka się to z aprobatą Komisji Europejskiej, która jest przecież pod wielkim wpływem Berlina.
Gdyby klimatyczni radykałowie przejęli władzę w niewielkim, niewiele znaczącym państwie, moglibyśmy oceniać ich poczynania w kategoriach politycznego eksperymentu. Zmiana szykująca się w Niemczech, to jednak zupełnie inny kaliber. Mówimy o największym, najsilniejszym i najbardziej wpływowym państwie w Unii Europejskiej. Po wizycie kanclerz Angeli Merkel w Waszyngtonie, gdzie razem z prezydentem Joe Bidenem, dali zielone światło dla Nord Stream 2, powinniśmy przestać się karmić złudzeniami, że istnieje wspólna, unijna polityka energetyczna. Gdyby przywódca największego, globalnego mocarstwa poważnie traktował Unię Europejską, zaprosiłby Ursulę von der Leyen i Charlesa Michela.
Prezydent USA uznał jednak, że wystarczy dogadać się z kanclerzem Niemiec. Jest to symboliczne i niepokojące, ale dosyć dobrze oddaje faktyczny układ sił w świecie i w samej Unii Europejskiej. Dojście do władzy w Niemczech pozwoli Zielonym uruchomić cały arsenał środków nacisku na pozostałe kraje członkowskie. To może się skończyć źle, ponieważ unijna gospodarka nie wytrzyma jeszcze większych klimatycznych restrykcji i ograniczeń. Propozycje Zielonych oznaczają ogromne zagrożenie dla stabilności unijnego systemu energetycznego. W przyszłości może dojść do sytuacji, kiedy Unia Europejska już nie będzie mogła liczyć na stabilne, tradycyjne źródła energii, a energetyka odnawialna jeszcze nie będzie w stanie zaspokoić zapotrzebowania na prąd. Dojdzie wtedy do blackoutu na gigantyczną skalę, albo na ratunek przyjdą… Niemcy z rurociągiem Nord Stream 2, który jest w stanie dostarczyć dość gazu, aby ustabilizować europejski rynek energetyczny. Chyba, że o to właśnie chodzi w „zielonej” rewolucji…
Źródło: Izabelakloc.pl