W ostatnich kilku tygodniach kilkukrotnie pojawiały się groźby Aleksandra Łukaszenki o możliwej przerwie tranzytu surowców energetycznych transportowanych z Rosji do Europy przez terytorium Białorusi. Na ile są to realne groźby Łukaszenki, a na ile próba wzniecania napięcia na europejskim rynku energetycznym? – zastanawia się Mariusz Marszałkowski, redaktor BiznesAlert.pl.
W im trudniejszym położeniu znajduje Łukaszenka, tym stosuje ostrzejszą retorykę. Słyszeliśmy już o groźbach sprowadzenia uzbrojonych Kurdów w Donbasie i potoku ludzi idących z Afganistanu. Ostatnio do wachlarza gróźb dołączyły kwestie energetyczne. Pierwszy raz w przeddzień polskiego święta niepodległości. Łukaszenka powiedział wtedy: – My ogrzewamy Europę, a oni nam jeszcze grożą, że zamkną granicę. A jeśli my odetniemy gaz? Dlatego kierownictwu Polski, Litwinom i innym szaleńcom poradziłbym, by najpierw myśleli, zanim coś powiedzą – odgrażał się. Drugi raz uczynił to podczas telewizyjnego wywiadu udzielonego kremlowskiemu propagandyście Dmitrijowi Kisielowowi. W czasie tego wywiadu Kisielow zapytał się Łukaszenki, czy jego groźby zamknięcia przesyłu surowców energetycznych są poważne. Łukaszenka odpowiedział w swoim stylu: – Jeżeli Polacy, czy tam jacyś inni mnie próbują dusić, to myślisz, że będę patrzył na jakieś tam kontrakty, umowy? Jak Polacy chcą zamknąć granice, to niech zamykają. My nie mamy wielu interesów w UE. My skupiamy się na handlu z Rosją, Chinami i resztą Dalekiego Wschodu. Ale teraz co z towarem idącym na Zachód przez nasze terytorium? – powiedział.
Słuchając gróźb Łukaszenki, należy zawsze patrzeć na ich szerszy kontekst oraz cel. Należy także, nawet bardziej uważnie niż słów Łukaszenki, słuchać tego jak na zapowiedzi o zamknięciu tranzytu reagują główni zainteresowani, w tym przypadku Moskwa.
Przez terytorium Białorusi biegną dwie istotne z rosyjskiej perspektywy magistrale transportowe surowców energetycznych. Magistrala naftowa Przyjaźń, która transportuje ropę naftową do Polski i Niemiec, a także południową odnogą na Ukrainę, Czechy, Węgry. Drugą istotną magistralą jest gazociąg Jamał-Europa, który zaopatruje Polskę i Niemcy w gaz z Rosji.
Co chce zamknąć Łukaszenka?
Najważniejszym pytaniem z perspektywy Białorusinów jest to: co konkretnie Łukaszenka chce zamknąć? Sprawa jest skomplikowana, bo istotną rolę odgrywają tu zarówno czynniki finansowe, jak i właścicielskie. W przypadku magistrali naftowej, białoruskim odcinkiem Przyjaźni zarządza państwowe przedsiębiorstwo GomelTransnieft Drużba. Spółka ta w pełni należy do skarbu państwa Białorusi. Tutaj teoretycznie istnieje swobodna możliwość wstrzymania przesyłu ropy na Zachód, zarówno poprzez otwarte i intencjonalne zamknięcie, jak i pozorowane, pod pretekstem, np. prac remontowych. Czy jednak rzeczywiście Łukaszenka zdecydowałby się na zamknięcie tranzytu ropy? Jest to mało prawdopodobne z kilku powodów.
Wpływy z tytułu tranzytu ropy przez Białoruś nie są znaczące. Rocznie z tytułu opłat tranzytowych Białoruś zarabia około 250 mln dolarów. Zatrzymanie tranzytu na Zachód mogłoby jednak wpłynąć na zaopatrzenie w surowiec białoruskich rafinerii. Te z kolei odpowiadają za ponad trzy miliardy dolarów rocznie przychodów budżetu białoruskiego. Rosja teoretycznie jest w stanie przekierować dostawy ropy przez Białoruś poprzez, np. ropociąg BTS, i dalej do portów w Ust Łudze lub Primorsku na wybrzeżu Bałtyku, albo Noworosyjsku na wybrzeżu Morza Czarnego.
Zasadnicza może być kwestia sprzeciwu Rosji, której budżet w ponad 30 procentach zależy od wpływów z tytułu sprzedaży węglowodorów, a około 80 procent tej wartości tyczy się sprzedaży ropy naftowej. Rosjanie czy Sowieci, nawet w czasach najbardziej intensywnych sporów z Zachodem nigdy nie blokowali eksportu ropy naftowej. Dla Moskwy jest to zbyt ważny i cenny surowiec, aby uniemożliwiać zarobek na nim. Co prawda w ostatnich dwóch dekadach mocno wzrosły rosyjskie możliwości dywersyfikacji sprzedaży czarnego złota z pominięciem trasy białoruskiej, jednak ona wciąż pozostaje bardzo ważna dla rosyjskich koncernów. Brak rosyjskiego surowca idącego przez terytorium Białorusi nie byłby też poważnym ciosem wobec państw, które miałyby stać się obiektem „ataku”. Tak jak Rosjanie rozbudowywali morskie zdolności eksportowe ropy naftowej, tak np. Polska konsekwentnie inwestowała i nadal inwestuje w możliwości importu ropy przez terminal w Gdańsku, a także ciągłe powiększanie zdolności magazynowych surowej ropy i gotowe produkty naftowe. To działanie przeszło test w 2019 roku, kiedy przez ponad 40 dni do Polski nie płynęła ropa przez Ropociąg Przyjaźń. Większość dostaw ropy do Polski (ale i m.in. do dwóch niemieckich rafinerii) realizowana była właśnie przy wykorzystaniu Naftoportu w Gdańsku. Ta sytuacja również uzmysłowiła zapewne, że przerwa w dostawie ropy, nawet długotrwała nie powali nikogo w tej części Europy na kolana.
Sytuacja jest bardziej skomplikowana w przypadku gazu ziemnego. System przesyłowy gazu na Białorusi, tak tranzytowy w postaci Jamał-Europa (tzw. Gazociąg Jamalski), jak i wewnętrzny GTS Białorusi jest w stu procentowym władaniu rosyjskiego Gazpromu. Formalnie Białorusini nie mogą zamknąć tranzytu rosyjskiego gazu na Zachód. Jednak w obecnej sytuacji, która panuje na europejskim rynku gazu, każde ryzyko przerwania dostaw, nawet mało prawdopodobne, generuje napięcia i wzmaga presję cenową. Warto zatem w tym miejscu zastanowić się w kogo interesie są groźby Łukaszenki.
Rosja od wielu lat argumentuje konieczność budowy magistral gazowych omijających państwa Europy Środkowo-Wschodniej. Ukrainę przedstawia jako państwo skorumpowane, w którym panuje wojna domowa. Polska od lat jest uznawana przez Moskwę jako główny rusofob Europy. Teraz, kolejnym argumentem jest nieprzewidywalny Łukaszenka, który w każdej chwili może posunąć się do zatrzymania tranzytu rosyjskiego gazu na Zachód. Szczególnie mocno wybrzmiewa to teraz, w obliczu niedoborów gazu. Rosja w ten sposób może chcieć „motywować” Europę do rychłego uruchomienia przesyłu gazu przez Nord Stream 2. Napięcie wpływa też pozytywnie na stan budżetu rosyjskiego Gazpromu, który dzięki wysokim cenom gazu na giełdach naprawia swój budżet po fatalnym dla niego 2020 roku. Gaz, w odróżnieniu od ropy, znacznie bardziej nadaje się do wykorzystania jako broń polityczna. W odróżnieniu od ropy, błękitne paliwo jest trudne do zmagazynowania, wymaga specyficznej i drogiej infrastruktury, natomiast proces zatłaczania i wypompowywania gazu z magazynów zazwyczaj jest długotrwały. Ewentualne dłuższe przerwy w dostawach gazu uderzyłyby dramatycznie w firmy, np. nawozowe czy metalurgiczne, które do swoich procesów produkcyjnych wymagają dużych i stałych dostaw gazu.
Zamknięcie Jamału uderzyłoby w tę część dostaw, która płynie z jego pomocą do Polski i musiałyby docierać innym szlakiem. To za pomocą Jamału i GST Białorusi sprowadzamy niespełna 60 procent gazu, który konsumujemy rocznie. Gazociąg ten w ostatnich miesiącach jest wykorzystywany jedynie w około 30 procentach. Przez kilka ostatnich tygodni dostawy gazu do Niemiec nie były realizowane za jego pośrednictwem w ogóle, ale bez negatywnych skutków dla Polski, która otrzymała gaz zgodnie z kontraktem. Zatrzymanie Jamału byłoby jednak spełnieniem gróźb, mogłoby podnieść ceny surowca przez efekt psychologiczny, jak bywało w przypadku problemów z Gazociągiem Jamalskim w przyszłości, ale przy tym nie sprawiłoby realnych kłopotów z dostawami gazu z Rosji posiadającej alternatywne szlaki dostaw.
Putin da znak, Łukaszenka zamknie zawory
Dostawy ropy przez Białoruś są raczej bezpieczne. Nie ma tu jednocześnie zagrożenia w przypadku przerwy, nawet stosunkowo długotrwałej. Na zatrzymanie eksportu ropy nie zgodzi się ponadto Rosja, dla której stanowi ona istotną część wpływów budżetowych. Inaczej może być w przypadku gazu. Gaz stanowi istotnie mniejszą część wpływów budżetowych, Rosja posiada alternatywy wobec dostaw przez szlak białoruski (m.in. Nord Stream), zatrzymanie dostaw gazu przez Jamał miałoby wymiar symboliczny i psychologiczny, który oddziaływałby głównie na opinie w zachodniej Europie. Jednocześnie Moskwa zyskałaby kolejne argumenty za swoją polityką „dywersyfikacji” kierunków eksportu swojego gazu, a przy tym uderzyłaby w Polskę, nie narażając Gazpromu na ewentualne odszkodowania i kary. Jeżeli rzeczywiście dojdzie do zakręcenia zaworów białoruskiej części gazociągów, to możemy być pewni, że Putin dał znak, a Łukaszenka polecenie zrealizował.