Wójcik: Spekulacja rządzi rynkiem emisji CO2

10 stycznia 2019, 07:30 Energetyka

Przekształcenie uprawnień do emisji CO2 w derywaty może stać się poważnym problemem gospodarczym dla uczestników rynku unijnego. Problemem wykraczającym daleko poza sektor energii – pisze Teresa Wójcik, redaktor BiznesAlert.pl.

Od 3 stycznia 2018 r. zaczęła obowiązywać dyrektywa unijna MiFID II (Markets in Financial Instruments Directive), która zrewolucjonizowała sposób dystrybucji produktów i instrumentów finansowych. Dzięki tej dyrektywie uprawnienia do emisji CO2 stały się oficjalnie instrumentem finansowym, pojawiły się z powodzeniem na giełdzie, a ich cena wzrosła o ponad 150 proc.

Uprawnienia są konkurencyjnym towarem? 

W skrócie argumentacja uzasadniająca szybowanie  cen uprawnień do emisji CO2 w mediach jest następująca – to rosnące ceny tych uprawnień. Elektrownie węglowe muszą je nabywać ponieważ bez nich produkcja energii elektrycznej jest obecnie prawie niemożliwa. Według oficjalnych wyjaśnień powstał zwiększony popyt w efekcie zaostrzonych rygorów polityki ochrony klimatu, mających na celu przyspieszoną dekarbonizację w państwach Unii Europejskiej. Przy tym UE przyjęła zasadę, aby poziom redukcji emisji CO2 liczyć nie na podstawie danych z roku 1988 (wynikających z Protokołu z Kioto i stawiających Polskę w korzystnej sytuacji), ale na podstawie danych z roku 2005 (korzystnych dla państw „starej UE”).

Jednak obecnie inny jest decydujący powód gwałtownego wzrostu cen uprawnień do emisji CO2. Mianowicie od początku stycznia br. stały się one derywatem, instrumentem finansowym. Tak atrakcyjnym, że firmy inwestycyjne zaczęły skupować uprawnienia na rosnącą skalę licząc, że cena ich będzie wciąż rosła wymuszona zapotrzebowanim energetyki węglowej. A w istocie wyścigiem elektrowni i tychże  instytucji inwestycyjnych do nabycia uprawnień.

Spekulacja ma swoje prawa, generuje popyt nakręcający wszelkie ceny atrakcyjnego towaru według modelu bańki spekulacyjnej. Sztucznie zwiększony popyt przyczynia się do  gwałtownego wzrostu ceny uprawnień. W okresie od 1 stycznia 2018 r. do 30 listopada tegoż r. odnotowano, wzrost aż o 150,6 proc.! Handel uprawnieniami do emisji CO2 odbywa się na dwóch giełdach, w Londynie i w Lipsku. Sesje cieszą się coraz wiekszym powodzeniem, panuje klimat identyczny jak np. na londyńskiej giełdzie ropy naftowej. Z momentami prawdziwej histerii boomu, choć obrót dotyczy wyłącznie „papieru”, bez realnych aktywów, praw majątkowych itp.

Będą coraz droższe?

Eksperci są zgodni, że aktywność firm inwestycyjnych spekulujących cenami uprawnień do emisji CO2 w najbliższym czasie raczej się nie osłabi. Jeśli do tego doliczyć dalsze ograniczanie podaży uprawnień CO2 przez UE, to nie wykluczone, że koszt uprawnień z obecnych ponad 20,50 euro za 1 tonę może w ciągu nabliższego roku podrożeć do poziomu 30 – 35 euro za 1 tonę, a nawet więcej. Dla polskiej gospodarki opartej na energetyce węglowej będzie to oznaczało kompletną katastrofę i całkowite uzależnienie się od importu energii z zagranicy. Co zresztą z pewnym optymizmem zapowiadała kilkakrotnie minister przedsiębiorczości i rozwoju Jadwiga Emilewicz.

Janusowe oblicze polityki Unii Europejskiej

Polityka energetyczno-klimatyczna UE jest jak rzymski bożek Janus – ma dwa oblicza, nierozdzielne. Jedno to dekarbonizacja – eliminowanie energetyki węglowej. Drugie – masowe wprowadzanie energetyki odnawialnej. Pozornie bardzo taniej, bo wiatr i słońce nie kosztują, ale jak wiadomo można z nich korzystać przy sprzyjającej pogodzie. Nie ma wiatru – turbiny wiatrowe stoją. W Polsce np. przez około 2/3 roku.

Na przykładzie Niemiec widać, że każda zainstalowana moc elektrowni OZE wymaga tyle samo zainstalowanej mocy konwencjonalnej, która do sieci da energię stabilną, „gdy nie ma wiatru i słońce nie świeci”. Takie dublowanie elektrowni to duży koszt dodatkowy. Aby nie obciążać nim budżetu (Niemcy „sponsorują” swoją energetykę odnawialną kwotą 26 mld euro rocznie), w UE wprowadzono taki system sprzedaży uprawnień do emisji CO2, który obciąża elektrownie węglowe. (

Nie wiadomo, co będzie z gazowymi, które po likwidacji w Niemczech elektrowni jądrowych będą musiały je zastąpić). Aby tymi kosztami nie obciążać budżetów publicznych, powstał mechanizm zdobywania środków finansowych dzięki obciążeniu elektrowni węglowych obowiązkiem zakupu uprawnień na emisję CO2. Dodatkową „zaletą” tego mechanizmu może być postęp w zmniejszaniu produkcji energii elektrycznej, przecież nie wolno zapominać, że jednym z celów UE jest też właśnie postępujący spadek zużycia energii, czyli efektywność energetyczna. Pewien znany w Polsce naukowiec-ekolog głosi, że cywilizacja nie może już opierać się na stałej podaży energii. Ludzie muszą dostosować się do niestabilnego rytmu OZE.

Systemy handlu uprawnieniami do emisji

Uprawnienia do emisji to nie jest nowość zastosowana przez UE. Po raz pierwszy wprowadzono je w 2001 roku w USA, które wprawdzie nigdy nie ratyfikowały Protokołu z Kioto, ale to w Chicago zaprojektowano pierwszy dobrowolny system handlu uprawnieniami do emisji CO2. Były sprzedawane na giełdzie CCX (zlikwidowanej w styczniu 2011), jako dobrowolne certyfikaty uprawniające do emisji określonych ilości danej substancji. System ten nie objął całych Stanów Zjednoczonych, ale  rozwiązanie było  wzorem dla Komisji Europejskiej, która w 2003 roku wprowadziła dyrektywę (2003/87/WE) o handlu uprawnieniami do emisji gazów cieplarnianych. Powstał Europejski System Handlu Emisjami, oparty na zapisach protokołu ONZ z 1997 roku. Obecnie jest to drugi na świecie system handlu gazami cieplarnianymi. Największy wprowadzony został w 2017 roku w Chinach. Europejski System pokrywa 45 proc. emisji  krajów członkowskich Unii.

Ograniczenie emisji jest prawie zerowe?

Według raportu UBS Investment Research z 2010 roku koszt całego systemu uprawnień dla europejskiej gospodarki wyniósł do 2018 roku 287 mld dol. Jednak okazał się zupełnie chybionym rozwiązaniem, bo wg wniosku raportu,  „jego wpływ na ograniczenie emisji gazów cieplarnianych był bliski zeru”.

Konieczność zakupu uprawnień do emisji CO2 obejmuje w UE nie tylko elektrownie węglowe, ale także prawie połowę zakładów przemysłowych.  Skutkuje to systematycznie coraz wyższymi kosztami. W rezultacie produkcja jest przenoszona z Europy do krajów, w których nie ma obowiązkowych uprawnień do emisji lub ich ceny są dużo niższe. M.in. do Białorusi, która także po cichu liczy na eksport energii elektrycznej do UE.