ANALIZA
Paweł Poprawa
Ekspert rynku energii
Po latach zapomnienia wraca do dyskusji koncepcja budowy gazociągu z Norwegii do Polski, reaktywowana zapowiedzią nowego prezesa PGNiG, Piotr Woźniaka. W roku 2007 gdy zawierano w tej sprawie umowę z Norwegami, koncepcja ta budziła duże kontrowersje, głównie dotyczące ekonomicznej opłacalności inwestycji. Dziś, gdy temat ten powraca, warto zastanowić się, na ile upływ czasu zmienił jego uwarunkowania, w czym tkwią dziś jego potencjalne zalety, a w czym ewentualne elementy ryzyka.
Zasadniczy czynnik, tworzący tło dla tej inwestycji, się nie zmienił – jest nim niewiarygodność zarówno strategiczna, jak i biznesowa naszego głównego dostawcy gazu, tj. dostawcy rosyjskiego. Przeciwnie, kilka międzynarodowych kryzysów wywoływanych i zarządzanych przez stronę rosyjską w ostatniej dekadzie dodatkowo nadszarpnęło jej reputację. Wymienić można np. uwikłanie dostaw gazu w konflikt z Ukrainą, w tym odcięcie Europy od jego dostaw zimą 2009 r., szantaże energetyczne w bieżących relacjach z Turcją, czy też agresywne wykorzystywanie pozycji monopolistycznej do dyktowania absurdalnie wysokich, nierynkowych cen gazu odbiorcom w Europie środkowo-wschodniej jeszcze kilka lat temu. Ostatnie lata uczyniły z Rosji dostawcę jeszcze mniej wiarygodnego, w imię celów politycznych zdolnego do nieracjonalnych działań. Na tym tle Norwegia to eksporter wymarzony: stabilny, nigdy nie używający gazu jako broni w polityce zagranicznej, nie mający agendy sprzecznej z naszą.
Główną wadą umowy z 2007 r. było to, że wówczas cena gazu kontraktowana w Rosji była niższa niż gazu norweskiego. Jednak kolejne lata szybko ten obraz zmieniły i za gaz rosyjski płaciliśmy znacznie więcej niż np. odbiorcy niemieccy za gaz norweski. Dziś ta różnica jest mniejsza, co jest jedynie pokłosiem utrzymywania się niskich cen ropy, ale wciąż płacimy Gazpromowi drożej niż zachodni kontrahenci. Zatem biorąc pud uwagę praktyczne doświadczenia cenowe w długiej skali czasowej, trudno nie docenić koncepcji importu gazu ze Skandynawii.
Drugim kluczowym argumentem, blokującym kontynuację kontraktu norweskiego, była zbyt mała skala naszych potrzeb w realizacji do skali koniecznych nakładów finansowych. Oceniano, że dla osiągniecia ekonomicznej opłacalności inwestycji konieczna jest przepustowość gazociągu o skali 8 mld m3 rocznie lub więcej, podczas gdy Polska potrzebowała najwyżej 2-3 mld m3. Naturalne było by wówczas zwrócenie się o współudział w projekcie do naszych południowych sąsiadów. Jednak wówczas Słowacja i Czechy otrzymywały od Gazpromu opłaty za dużej skali tranzyt gazu przez ich terytorium do Europy zachodniej w formie barteru. W efekcie za większość pobieranego gazu kraje te nie płaciły, stąd też alternatywa norweska była dla nich nieatrakcyjna.
Jednak w tym względzie zachodzi właśnie istotna zmiana, wywoływana przez Rosję. Budowa gazociągu North Stream-2 ma wyizolować Ukrainę i wyłączyć tranzyt gazu przez jej terytorium. Jednak „odpryskiem” uderzy to Słowację, Czechy czy Węgry, które tym korytarzem sprowadzały gaz od Gazpromu. Wszystkie te kraje znalazły się w sytuacji dużego zagrożenia bezpieczeństwa energetycznego i zmuszone są do szukania sposobów przebudowy infrastruktury dostaw. Dziś proponowanie przez Polskę tym rynkom dostępu do alternatywnych źródeł gazu może napotkać dużo większe zainteresowanie niż jeszcze kilka lat temu. Zaangażowanie się w projekt norweski innych partnerów wyszehradzkich, a może też Ukrainy, jest warunkiem koniecznym dla zbudowania takiej skali tego projektu, która by go uzasadniała. W przeciwnym razie import pojedynczych kilku mld m3 gazu na własne potrzeby możemy z lepszym skutkiem ekonomicznym realizować poprzez sieć interkonektorów gazowych.
Do uwzględnienia pozostaje jednak jeszcze najważniejsza wada projektu norweskiego: inwestycja ta dowiązuje nas do prowincji naftowej, znajdującej się w fazie powolnego wyczerpywania się. Nie ma wątpliwości, że dostawy gazu z Norwegii do Europy będą się stopniowo kurczyć. By budować nową rurę konieczne jest więc zapewnienie dla niej dostaw z rynku, o który klienci zachodnioeuropejscy będą z nami konkurować. Tu jednak w ostatnich latach widać działania, które mogą okazać się synergiczne z planowaną inwestycją. Jest to rozbudowywanie przez PGNiG i LOTOS pozycji w sektorze poszukiwań i wydobycia na szelfie norweskim, ostatnio ilustrowane przyznaniem pierwszemu z powyższych operatorów udziałów w kolejnych czterech koncesjach.
Gdy patrzymy zatem na dzisiejszą dyskusję na temat budowy gazociągu z Norwegii nie sposób nie zwrócić uwagi, że w ostatniej dekadzie zaszło w krajobrazie inwestycyjnym kilka zmian korzystnych dla tej inwestycji. Rzecz sprowadza się teraz do szczegółów – dobrze bowiem gdyby o dalszych losach projektu zdecydowała detaliczna analiza ekonomiczna, a nie koncepcyjny zapał.