KOMENTARZ
Konrad Świrski
prof. dr hab. inż. Politechnika Warszawska, Prezes Transition Technologies S.A.
Problemy dotychczasowego systemu energetyki odnawialnej są proste do zdiagnozowania. Jednolity system wsparcia (zielone certyfikaty mają taką samą wartość niezależnie czy produkujemy zieloną energię z wody, słońca, wiatru lub biomasy zmieszanej z węglem) wraz ze swobodnym obrotem certyfikatów jako świadectw majątkowych preferuje najtańsze technologie. Jest to pewnie do zaakceptowania ideologicznie w gospodarce rynkowej, ale też pokazuje całą niespójność systemu dotacji z rynkiem i na dodatek idealistycznymi marzeniami o zielonej Europie. W polskiej wersji zgrawitowało to do palenia biomasy w wielkich energetycznych kotłach (przeróbka większości elektrowni zawodowych na współspalanie drewna) a jak już samej biomasy to nie w małych instalacjach, ale profesjonalnych wielkich energetycznych blokach. Korzysta też duża energetyka wodna- dawno wybudowane elektrownie, a częściowo wiatr z wielkich farm. Z jednej strony ceny certyfikatów spadają do granicznej ceny najtańszej technologii, ale zrównoważony rozwój zielonej energii jest więc niemożliwy. Dotacje płyną realnie do wielkich koncernów energetycznych, małe instalacje, fotowoltaika i niezależni drobni producenci nie maja szans na rynku. Osobnym pytaniem jest, czy rzeczywiście potrafią uratować krajowy bilans wytwarzania energii. Coś jest wiec nie tak, a na dodatek jeszcze w skali budżetowej dotacje cały czas rosną i dzisiaj sięgają prawie 4 mld rocznie a mogą (prognozy samego Ministerstwa Gospodarki) osiągnąć i 11 mld w 2020. Chyba to jest też największą obawą, a nie sama koślawość obecnego systemu wsparcia, że coś z dotacjami OZE warto zrobić.
Wersja ustawy OZE nr 6.3 jest już gotowa i dostępna. Ma na dniach wylądować pod obrady Sejmu, co znając procedury ustawodawcze niewątpliwie zajmie trochę czasu. Niewątpliwie tak długo i żarliwie dyskutowana i opracowywana (chyba ponad 2 lata i szereg iteracji) próbuje zrobić coś z tym gorącym, zielonym kartoflem łącząc ogień z wodą dla rozwiązania problemów. Intencja ustawodawcy jest chyba nadzwyczaj słuszna. Z jednej strony minimalizując wydatki budżetu na dotacje zielonej energii chce on uzyskać zamierzone cele europejskich regulacji klimatycznych, ale przy okazji też i w miarę sprawiedliwie rozdzielić wsparcie na różne technologie i przy okazji nie zapomnieć o małych producentach. Słuszna diagnoza i szlachetne intencje. Pewnie niemożliwość pogodzenia sprzecznych interesów (woda, wiatr, biomasa, słońce, duzi, mali, koncern, prosument, istniejące obiekty i nowe) wygenerowały właśnie tą wersję OZE 6.3, która teraz pracowicie będzie torować sobie drogę w Sejmowych korytarzach, a więc nie ma żadnej gwarancji ze zostanie uchwalona. Potem zostanie skierowana do realizacji gdzie, jak już widać, złapie opóźnienia, a co gorsze może też mieć fundamentalne trudności z realnym działaniem.
Co na pewno jest dobre – próba racjonalizacji wydatków. Wreszcie ustawę kroi się od właściwej strony – tzn. od prognozy, ile można realnie wydać i na to przewiduje się poziomy wsparcia. Eliminacja dotowania technologii najtańszych, ale i problematycznych z zielonego punktu widzenia – współspalanie, duża biomasa i istniejące już duże elektrownie wodne. Skierowanie pieniędzy na inne technologie, i nie zapominanie o tym, że w każdej technologii są różne wielkości instalacji, a więc też zróżnicowanie wsparcia od wielkości. Długoterminowe okresy wsparcia bo wreszcie rozciągniecie na 15 lat, co teoretycznie pozwalałoby na skalkulowanie opłacalności inwestycji i związane z tym oczywiście przejście od niestabilnych cen certyfikatów do gwarantowanej taryfy za odbiór energii elektrycznej.
Co jest wielce problematyczne – sam sposób określania tego polskiego feed-in-tariff. Wybrano system aukcyjny – wersję znaną z Francji i Holandii, a nie niemieckie sztywne taryfy. W skrócie polega to na ogłaszaniu aukcji, co najmniej raz do roku, w poszczególnych zielonych segmentach (typ elektrowni, jej wielkość) gdzie inwestorzy składają ofertę za jaką cenę PLN/MWh (czytajmy za jaką dotację) będą produkować. Na pierwszy rzut oka wygląda to nieźle na papierze, bo jakby pogodzenie dotowania i wewnętrznego systemu optymalizacji (mają wygrywać najtańsi czyli najbardziej ekonomiczni inwestorzy). Jest też mechanizm zabezpieczający od zmowy lub składania samych za wysokich cen – tzw. cena referencyjna. Na spory czas przez aukcją ogłaszany jest maksymalny poziom wsparcia (kosztu energii) z danej technologii – coś w rodzaju wskazówki – proszę konkurować niżej. Co budzi wielkie obawy – to doświadczenia z innych rynków. We Francji, gdzie system aukcyjny jest zastosowany tylko dla niektórych zielonych technologii – wynik jest dość problematyczny. Link do, oczywiście w pewien sposób też subiektywnego (bo ze stron z końcówką .de), porównania z niemieckim bezpośrednim feed-in-tariff w http://energytransition.de/2014/06/outcome-of-renewables-auctions/ – pokazujący, że ceny w aukcjach wcale nie są niższe niż te odgórnie ustalane (Niemcy). To tylko wierzchołek góry lodowej, bo prawdziwe obawy są takie, że aukcje będą wygrywać desperaci niedoszacowujący własne koszty jak pokazuje przykład Holandii. Tam wyniki są dość przerażające bo z aukcji w 2011 tylko 8% wygranych biogazowych projektów zostało zakończonych, a prawdziwa katastrofa dotknęła fotowoltaikę (dużą) bo nawet ponad 98 % projektów nie wystartowało. Trochę lepiej w wietrze, ale całość działania systemu oceniono raczej jako klapę. W warunkach polskich powinniśmy mocno podpatrywać doświadczenia innych, ale od dawna wiadomo że Polacy muszą nauczyć się przede wszystkim na swoich błędach. Nie wiem czy znając polskie realia nie byłby lepszy i prostszy arbitralny system niemiecki (odgórnie narzucane taryfy). I tak niezadowolonych byłoby tyle samo, a problemu w procedurach o połowę mniej.
Do tego jeszcze dość dużo problemów tkwiących jak zwykle w drobiazgach. Problematyczne przedziały wielkości instalacji energetycznych (inne niż w Niemczech). Cały czas kłujące w oczy dofinansowanie prosumenta, poziom 80 % ceny za energię sprzedawaną do sieci od małych indywidualnych instalacji. Uważam, że dla samego public relation powinno być co najmniej 100 %. Ekonomiki pracy zupełnie nie zmienia – dalej nieopłacalne, pieniędzy – dotacji jakoś specjalnie nie zwiększa, ale wytrąca takie chwytliwe argumenty w dyskusjach. Do tego samo techniczne zorganizowanie aukcji (na razie nie ma nic i nie wiadomo jak), konieczność poniesienia przez inwestorów dość dużych kosztów na wstępne przygotowanie inwestycji.Muszą mieć projekty i pozwolenia – a to pewnie co najmniej kilka do kilkunastu procent wszystkich kosztów, żeby w ogóle startować w aukcjach – to ukłon w stronę koncernów, które mogą sobie na to pozwolić bez problemu. Czy wreszcie sam sposób ustalania ceny referencyjnej, bez niej aukcje nie ruszą, a trzeba ją podać na kilkadziesiąt dni przed. Cena referencyjna ma być ustalana przez grono ekspertów, które na dziś jest chyba bliżej nieznane. Brzmi dość groźnie, bo znając ekspertów i ich rozbieżne stanowiska to powinni już dyskutować nad tym równolegle z samym uchwalaniem ustawy, bo trochę im zejdzie. Widać też takie polskie podejście z zacięciem biurokratycznym, bo przy okazji wprowadza się certyfikację instalatorów urządzeń energetyki odnawialnej, co jakby trochę w poprzek ogłaszanym kiedyś tendencjom do liberalizacji. Na sam koniec jeszcze można wysunąć obawy czy obecnie przedkładana wersja ustawy OZE jest zgodna z wytycznymi Komisji Europejskiej dotyczącej pomocy publicznej. Rząd ogłosił że jest zgodna i nie kieruje do notyfikacji w Brukseli co pewnie jest męską decyzją skracającą czas legislacji, ale i otwierającą zagrożenie, że na koniec KE powie nam jednak, że coś robimy nie tak i wszystko pójdzie do kosza, a nam przyjdzie zaczynać od początku (aczkolwiek patrząc na absurdy, bałagany i modyfikacje przepisów w innych krajach to wcale nie jesteśmy najgorsi).
Ustawa OZE trafia wreszcie do Sejmu, ale przyszłość niesie zagrożenia , dyskusję i przede wszystkim upływa czas. Nie ma co liczyć, że coś się stanie w 2015, oficjalnie mówi się, że aukcje maja ruszyć od początku 2016, a i tu drży ręka czy w międzyczasie polityczne problemy, wybory, taśmy i komisje, w ogóle nie odwrócą uwagi rządzących i posłów od energetyki i takich drobiazgów jak OZE. Z punktu widzenia ministerstw pewnie uważa się, że problem jest pozamiatany, ale inwestorom (poza wielkimi krajowymi koncernami) jeszcze nie radziłbym się śpieszyć z wydawaniem pieniędzy i planowaniem kosztownych inwestycji ….
Źródło: Blog Konrada Świrskiego