– Wybuch wojny dla mieszkańców wielu regionów Ukrainy nie był powodem do rozważenia emigracji. Dopiero długotrwałe przerwy w dostawach prądu zmusiły ich do wyjazdu. Styczeń i luty 2023 roku to miesiące największego przypływu migrantów od największej fali uchodźców z pierwszych trzech miesięcy po wybuchu pełnoskalowej wojny na Ukrainie. Blisko 100 tys. osób zdecydowało się opuścić swoje domy, wiele z nich ze względu na przerwy w dostawach prądu – pisze Maria Szurowska, współpracownik BiznesAlert.pl, która miała okazję porozmawiać z parą migrantów do Polski.
Według szacunków ONZ, przeciętne ukraińskie gospodarstwo domowe musiało przetrwać pięć tygodni bez prądu zimą 2022 roku. To 35 dni w ciemności, czasami w temperaturach poniżej zera. Dla wielu uchodźców z tamtego okresu ciemność okazała się być straszniejsza od wojny.
Na początku był chaos
– Dochodziły nas słuchy, że rosyjskie wojska są coraz bliżej, ale nie do końca w to wierzyliśmy. Przecież to byłoby bez sensu! 23 lutego Kostya ma urodziny, a więc zebraliśmy się rodziną i normalnie świętowaliśmy – wspomina Krystyna, narzeczona Kostyi – para z Odessy, obecnie żyją we Wrocławiu.
– Mieszkaliśmy obok portu i jakoś tak w nocy zaczęły dochodzić dziwne dźwięki – kontynuuje opowieść Krystyna. – Ale myślałam, że w porcie po prostu pracują i nie przykuło to na dłużej mojej uwagi. Później zadzwonił do nas tata Kostyi i zaczął pytać… – mówi.
– Tu trzeba nadmienić, że był pijany i krzyczał do telefonu, że nasze miasto zaatakowano i mamy natychmiast opuścić Odessę (śmiech) – dopowiada Kostya.
– (śmiech) tak, dlatego nie zwróciliśmy na to uwagi, chociaż mnie się taka nieduża lampka zaświeciła, bo tata Kostyi ma szerokie kontakty w wojsku i przeszło mi przez myśl, że może wiedzieć coś więcej. No, ale poszliśmy dalej spać – opowiada Krystyna.
– Później znowu usłyszeliśmy wybuchy w porcie i znowu zadzwonił ojciec Kostyi mówiąc, że mamy zbierać wszystkie rzeczy, opuścić miasto i jechać do nich na wieś. Nie było żadnej syreny, żadnego alarmu. Nie chcieliśmy wyjeżdżać. Rano się obudziliśmy i poszliśmy do sklepu kupić sobie coś do jedzenia. Był ogromny chaos w mieście. Straszne korki, długie kolejki, ludzie robili zakupy, wyjeżdżali… miasto nie było na to przygotowane, w sensie żadne miasto nie było przygotowane, nie tylko Odessa. Nie było żadnej informacji, żadnej organizacji. Nikt nic nie wiedział – wspomina pierwszy dzień wojny Krystyna.
Wszyscy znajomi Krystyny i Kostyi zaczęli robić plany: każdy dokądś wyjeżdżał. To skłoniło narzeczeństwo do zapakowania kota i wyjazdu na wieś, gdzie mieszkają rodzice Kostyi a dom po jego dziadkach stoi pusty. Tam spędzili pierwszy miesiąc wojny, a że w Odessie było spokojnie po tym czasie wrócili do swojego mieszkania.
– W noc, w którą wróciliśmy rakieta uderzyła w bazę naftową w porcie. Cały dzień niebo było czarne. W wiadomościach apelowano o zamykanie okien. Ale my już zdecydowaliśmy, że zostajemy – opowiada Krystyna.
Wojna powszednieje
Kolejne miesiące wojny, które Krystyna i Kostya spędzili w Odessie, obfitowały w wydarzenia. Ojciec Krystyny mieszkał w Kijowie, jednak w tamtym czasie panowało przekonanie, że wielkie miasta, zwłaszcza stolica to najmniej bezpieczna lokalizacja. Znajomi ojca mieli dom w Buczy, skąd uciekli na zachód zostawiwszy tam swoje dwa psy. Zaproponowali, żeby ojciec Krystyny przeprowadził się do ich domu w Buczy: miało być spokojniej, a on mógł zająć się psami. Tym sposobem ojciec i babcia Krystyny przypadkiem znaleźli się w oku cyklonu. Byli świadkami wszystkich okrucieństw, o których świat czytał z zapartym tchem. Mieli też swoje indywidualne mrożące krew w żyłach tragedie. Pewnego razu tata Krystyny wyszedł przed dom zapalić z sąsiadami. Stali w trójkę przy płocie, kiedy snajper “zdjął” jednego z nich. Czysty przypadek sprawił, że celem snajpera był sąsiad, a nie ojciec Krystyny. Matka Krystyny z kolei mieszka w Krzywym Rogu, skąd uciekło wielu uchodźców ze względu na regularne bombardowania. Kiedy rakieta trafiła w dom oddalony o niecałe 100 metrów od miejsca zamieszkania matki Krystyny zaczęli ją namawiać do ucieczki do Polski.
Wszystkie te zdarzenia jednak w nikim z rodziny nie wzbudziły refleksji nad opuszczeniem kraju. Nawet to kiedy na Dzień Zwycięstwa 9 maja Rosja zaatakowała kilka zupełnie niewojskowych miejsc w Odessie, m.in. centrum handlowe.
– Po kilku tygodniach wojna zaczęła być czymś absolutnie zwyczajnym – mówi Kostya. – 7 razy dziennie jest alarm bombowy. Zwyczajnie nudzisz się tym panikowaniem, szukaniem schronienia… Pracujesz, słyszysz eksplozję, sprawdzasz, czy jest wszystko z tobą ok i wracasz do przerwanej czynności. Albo w nocy, jak odpalają alarm np. o 2 czy o 3: leżysz w łóżku i myślisz ‘jak będzie jakiś wybuch blisko to zejdę do schronu’ – opowiada.
– Często się kłóciliśmy, bo ja już proponowałam, żebyśmy zeszli do schronu, do piwnicy, bo tam już słychać jakieś wybuchy blisko, a Kostya mówił, że to daleko i że jak będzie coś bliżej to wtedy zastanowi się nad wstaniem – wyznaje szczerze Krystyna z uśmiechem okraszonym odrobiną wstydu. Ukraińcy, których codzienność obarczona jest wojną lekko wstydzą się tego jak im spowszedniała. To perspektywa obca i szokująca dla osoby żyjącej w pokoju.
Co spowszednieć nie może
W ten sposób mniej lub bardziej bezproblemowo żyli w mieście, w którym pośród alarmów bombowych działały salony urody, od czasu do czasu bombardowane centra handlowe, sklepy, bary, restauracje, biura… do czasu.
– Problem zaczęły się kiedy zaczęło brakować prądu – wyznacza punkt Kostya. To był listopad zeszłego roku.
– Dokładnie pamiętam ten dzień. Byłam u fryzjera, Kostya mnie podwiózł. Już w salonie wyłączyli prąd, ale wtedy pomyślałam, że pewnie jakaś awaria. Kiedy chciałam wrócić do domu zauważyłam, że nie ma też internetu, w ogóle nie ma nic. Nie wiedziałam jak wrócić do domu, bo nie znam numerów autobusów ani tras. Pytałam ludzi na przystanku jak dojechać do siebie (śmiech). To takie dziwne uczucie, bo nie wiesz w ogóle która jest godzina, nie możesz się z nikim skontaktować, dojechać do domu, nie wiesz zupełnie co się dzieje. Jesteś zupełnie pogubiony. Przyjeżdżasz do domu, w którym nie ma światła, prądu, internetu. U nas na szczęście była ciepła woda, bo ogrzewaliśmy na gaz – wspomina Krystyna.
– W takich warunkach małe biznesy zwyczajnie umierają, ludzie tracą pracę. Żeby kupić sobie nieduży generator prądu, który wystarczy do domu na 12 godzin, potrzebujesz tysiąca dolarów. A do tego koszt paliwa, które wtedy zaczęło być dosłownie na wagę złota, bo wcześniej zbombardowano wszystkie bazy naftowe, a zapotrzebowanie dodatkowo wzrosło – dzieli się spostrzeżeniem Kostya.
13 grudnia “The Voice of America” pisało: Organizacja Narodów Zjednoczonych donosi, że Rosja zniszczyła 50 procent ukraińskiej infrastruktury energetycznej, narażając miliony ludzi na choroby i śmierć, ponieważ temperatury nadal spadają.
Regularne przerwy w dostawie prądu dotykają niemal wszystkich mieszkańców Ukrainy. Organizacja Narodów Zjednoczonych donosi jednak, że sytuacja jest szczególnie katastrofalna dla ponad 10 milionów ludzi mieszkających w pobliżu linii frontu. Według ONZ to właśnie oni najbardziej potrzebują pomocy i stoją w obliczu zimy bez wody, ciepła i elektryczności.
– W braku prądu najgorsze jest to, że niszczy mnóstwo biznesów, a ludzie tracą pracę – wyraża opinię Kostya.
Kostya pokazał filmik z historycznego centrum Odessy, zwykle tętniącej życiem okolicy, w której mieszkali. Zupełnie ciemna ulica, tylko w dwóch mieszkaniach świeci się światło, widać oświetloną kawiarnie, bar, wszędzie słychać szum generatorów prądu.
Czasami prądu nie było trzy dni
– Wszystkie produkty w lodówce zepsute, chodziliśmy do kawiarni, które miały generatory prądu, żeby cokolwiek zjeść. To trudny moment psychologicznie. Nie możesz np. włączyć sobie filmu, niczego przeczytać w internecie. To wszystko co służy jakiejś uldze, oderwaniu w XXI wieku jest niedostępne – wskazuje Krystyna.
Krystyna pracowała zdalnie. Kostya szukał pracy jako programista, miał rekrutację online. Krystyna straciła pracę, bo nie miała jak jej wykonywać. Kostyi przepadły wszystkie rekrutacje, bo przez brak prądu nie był w stanie wysyłać zadań testowych w terminie.
– Czasem rano był prąd – w nocy jest małe zapotrzebowanie, nie ma przeciążeń, więc blackout następował dopiero ok 10-11. Wraz z odcięciem prądu twój stan mentalny zaczyna osiągać niziny. Możesz tak siedzieć i płakać do 7 rano następnego dnia, kiedy znowu dostaniesz 2-3, może 4 godziny prądu, aby w panice wszystko podładować, umyć się, wysuszyć włosy. To jest powrót do średniowiecza. Nie jesteś w stanie zrobić sobie nawet kawy – mówi Kostya z minorową miną.
Kierunek – cywilizacja
Po dwóch miesiącach w ciemnościach nie wytrzymali. Podjęli decyzję, do której nie skłoniły ich miesiące wojny, świadomość okrucieństw jakie spotkały ich krajan w okupowanych rejonach, ani alarmy bombowe 7 razy dziennie. Przez Mołdawię, Rumunię, Węgry i Słowację wyjechali do Polski.
– Kiedy dotarliśmy do Mołdawii i weszliśmy do sklepu to byliśmy w szoku, że świeci się w nim światło i nie słychać szumu generatora prądu (śmiech). Jakbyśmy przyjechali z wyspy bezludnej – wspomina Krystyna.
– McDonald’s to było jakieś objawienie, ale najlepszą rzeczą był Internet – dodaje entuzjastycznie Kostya.
Opublikowana w kwietniu ocena szkód energetycznych na Ukrainie po raz pierwszy dostarczyła kompleksowego obrazu szkód spowodowanych atakami na infrastrukturę energetyczną. Program Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju (UNDP) i Bank Światowy doliczyli się szkód o wartości 10 mld dolarów. 12 mln ludzi nie ma dostępu do energii lub jest on ograniczony; 22 z 36 elektrowni zostało uszkodzonych, zniszczonych lub wyłączonych z użycia.
Inwazja Rosji niszczy lasy Ukrainy, która odpala satelitę i liczy straty