Hassan Rouhani pokonał konserwatywnego rywala, Ebrahima Raisiego, zdobywając mandat do sprawowania funkcji prezydenta Iranu przez drugą kadencję. Rouhani to polityk umiarkowany, który – z przyzwoleniem najwyższego przywódcy Alego Chamenei – powoli otwiera Iran na świat zewnętrzny, głównie na Zachód. Mimo porażki konserwatystów, Rouhaniemu nie będzie łatwo o sukcesy, a pytanie o to co będzie stanowiło główną przeszkodę pozostaje otwarte, gdy obok konserwatystów staje amerykański prezydent Donald Trump. Swego rodzaju dramatem w relacjach irańsko-amerykańskich i nieśmiałych próbach otwarcia Iranu na Zachód jest to, że gdy umiarkowani politycy zyskują w tym kraju pewną władzę, w Białym Domu wita ich zaciśnięta pięść zamiast wyciągniętej do współpracy dłoni – pisze Piotr Wołejko.
Raz w prawo, raz w lewo
Irańskie wybory prezydenckie łatwo uznać za szaradę. Kandydaci są zatwierdzani przez ultrakonserwatywną Radę Strażników, na którą silny wpływ wywiera najwyższy przywódca. De facto to od niego zależy spektrum wyboru jaki otrzymają wyborcy. Zarówno Ebrahim Raisi, jak i Hassan Rouhani, to – jakby powiedzieli gimnazjaliści – ziomeczki Chameneiego. Filary reżimu, który powstał w Iranie po Rewolucji w 1979 r. Fakt, że różnią się poglądami nie oznacza, że Rouhani czy inni przedstawiciele umiarkowanej frakcji obozu władzy (jak Mohammad Chatami, prezydent na przełomie XX i XXI w.) wyjdą ze swej roli i zaczną demontować system polityczny Islamskiej Republiki Iranu. O ile jednak Chatami, Mir Hosejn Mousavi (przegrał ustawione wybory z 2009 r. z Mahmudem Ahmadineżadem) czy Rouhani dostrzegają potrzebę pewnych korekt, słabości obecnego systemu i konieczność dostosowania się do zmieniającego się świata, to konserwatyści cały czas uważają, że najlepiej jest tak, jak jest. Zamiast zmian i modernizacji opowiadają się za walką z wypaczeniami i odstępstwami od świętych zasad Rewolucji. Stawiają na autarkię, a relacji z „zepsutym” Zachodem nie potrzebują.
Po ogłoszeniu wyników wyborów, w których Rouhani zwyciężył sięgając po ponad 55% oddanych głosów, pojawiła się teza, iż konserwatyści już nigdy nie będą w stanie wygrać wyborów prezydenckich. Dość odważne stwierdzenie w sytuacji, gdy kilka kadencji temu to właśnie kandydat tego obozu zdobywał ponad 20 milionów głosów (2005 r.). Co prawda w 2009 r. Ahmadineżad zdobył reelekcję po oczywistym „druku” wyborczym, lecz trudno ocenić jego skalę. Czy już wtedy konserwatyści utracili większość? Na razie przegrali tylko dwa cykle wyborcze. W 2005 r., gdy ustępował po dwóch kadencjach reformatorski prezydent Mohammad Chatami, rozczarowanie jego rządami było bardzo duże. Niewiele udało mu się zrealizować z jego ambitnego programu reform, dialogu międzykulturowego etc. Rouhani ponownie rozbudził te nadzieje, ale może napotkać na podobne przeszkody jak Chatami podczas swojej drugiej kadencji – zdecydowany opór konserwatystów. I to zarówno formalny, jak i – a w Iranie to bardzo ważne – nieformalny. Społeczeństwo może chcieć zmian, otwarcia na Zachód i odejścia od dogmatyzmu, ale instytucje władzy i nieformalne ośrodki wpływu mają inną koncepcję. W starciu z nimi Chatami poległ, a wraz z nimi reformatorzy, którzy musieli oddać władzę na dwie kadencje. Władzę w cudzysłowie, bo prezydent może być twarzą reżimu, ale jego głową i rękami jest najwyższy przywódca, który podejmuje strategiczne decyzje. W efekcie prezydent odpowiada za wiele spraw, na które jego wpływ jest ograniczony.
Co może prezydent?
Rouhani znajduje się teraz u szczytu „potęgi”. Ma świeżo odnowiony, silny mandat. Powyżej opisałem już, że mimo to niełatwo będzie mu wdrażać swój program i realizować obietnice wyborcze, bo siły wewnętrzne będą go podgryzać. Aby nie polec w tej walce potrzebna byłaby mu mobilizacja jego wyborców. Jeśli oni nie rozpłyną się w powietrzu, tzn. nie zostaną zdemobilizowani (a konserwatyści będą na to grać, siłą, podstępem i innymi środkami), to poletko wewnętrzne Rouhani będzie miał względnie opanowane. Przynajmniej na najbliższe 2 lata. Gorzej wygląda to z perspektywy zewnętrznej, gdzie Donald Trump powtarza republikańską mantrę o diabelskim Iranie, który stanowi ogromne zagrożenie dla Ameryki, jej wpływów i sojuszników. Trump bardzo chciałby wyrzucić do kosza układ atomowy zawarty z Iranem przez Obamę, ale nawet jego własny sekretarz stanu Rex Tillerson nie mógł kłamać w żywe oczy i potwierdził, że Iran wypełnia postanowienia tej umowy. Wiemy jednak dobrze, że fakty Trumpowi w niczym nie przeszkadzają. Na pewno będzie on bardziej niż Obama podatny na głosy z Arabii Saudyjskiej i Izraela (celów pierwszych wizyt zagranicznych nowego prezydenta USA). Głosy wzywające do przyciśnięcia Iranu do gleby. W takiej sytuacji powtórzy się sytuacja z początku aktualnego tysiąclecia, gdy reformatorski prezydent Chatami miał naprzeciw siebie republikańskiego prezydenta Busha juniora i jego neokonserwatywne otoczenie.
Dlatego też Rouhani powinien robić wszystko, by nie prowokować Trumpa, a przy okazji podtrzymywać relacje z europejskimi potęgami – Niemcami i Francją. Wsparcie Pekinu i Moskwy jest w zasadzie pewne. Jednostronne działania USA wymierzone w Iran mogą być bolesne dla tego kraju, ale bez współpracy z głównymi potęgami nie ma mowy o powrocie do skutecznego reżimu sankcji, który pozwolił na zduszenie irańskiej gospodarki i odegrał istotną rolę w zmuszeniu tego kraju do negocjacji. Najgorsze dla Rouhaniego jest to, że to nie on pociąga za sznurki w kluczowych kwestiach i jeśli najwyższy przywódca uzna, że otwarcie na Zachód „przestało być modne”, to Rouhani stanie w rozkroku przed swoim elektoratem i partnerami zagranicznymi. A bez otwarcia na Zachód nowy-stary prezydent nie zrealizuje swoich obietnic, ani nie przyczyni się do poprawy poziomu życia Irańczyków. To z kolei może doprowadzić do przestawienia zwrotnicy na konserwatywne tory.
Istotna zmienna
Powyższe rozważania może poważnie zmodyfikować jedno wydarzenie – zmiana na stanowisku najwyższego przywódcy. To temat na odrębną analizę, lecz warto wspomnieć, że miliony Irańczyków nie pamiętają kraju sprzed ery Chameneiego, który jest najwyższym przywódcą od 1989 r. Czy zaakceptowaliby kolejnego „leśnego dziadka”, głoszącego – coraz bardziej obce dla nich – poglądy i prowadzącego ich dokładnie w przeciwnym kierunku, niż by sobie tego życzyli?