Baca-Pogorzelska: Człowiek. Przez duże C

3 czerwca 2015, 10:57 Energetyka

KOMENTARZ

Kopalnia Bogdanka. Fot. Lubelski Węgiel „Bogdanka” S.A.
Kopalnia Bogdanka. Fot. Lubelski Węgiel „Bogdanka” S.A.

Karolina Baca-Pogorzelska

Górnictwo 2.0

Mija 45 dni akcji w kopalni Wujek, w jej rudzkiej części – na ruchu Śląsk po silnym tąpnięciu (górnicza „dziewiątka”), do którego doszło 18 kwietnia. Od tego czasu ratownicy prawie bez przerwy wszelkimi sposobami próbują odnaleźć dwóch zaginionych górników. Najpierw przeczesywali rumowisko ręcznie. Potem wykonano odwiert na głębokość 1050 m, by dzięki pomocy kamery spróbować zlokalizować górników. Równolegle trwało drążenie chodnika ratowniczego za pomocą kombajnu. Trwa zresztą do dziś. A zaginionych wciąż nie udało się odnaleźć. Po trwającej półtora miesiąca akcji, niewątpliwie najdłuższej w historii polskiego ratownictwa, pojawia się mnóstwo pytań. Różnych. Dlaczego ona jeszcze trwa? Po co? Ile to kosztuje? Kto na tym zarabia? Dlaczego ich jeszcze nie znaleziono? Czy to ma sens?

Uwierzcie, że każde z tych pytań jest bardzo, ale to bardzo trudne. Nie dlatego, że ktoś na nie nie chce odpowiadać, tylko po prostu czasami się nie potrafi. Na szali stawiamy poszukiwanie dwóch ciał przeciwko dziesiątkom ratowniczych żyć – jeśli chcecie to ująć dosadnie. Spytacie – jak to ciał, skoro to ja powtarzam, że ratownicy zawsze idą po żywego i takie jest motto mojej nowej książki. To „po żywego” jest odpowiednikiem „po człowieka”. CZŁOWIEKA. Bo dla ratowników zaginiony górnik, który po tylu dniach nie ma prawa żyć (choć górnictwo naprawdę wiele cudów widziało, ale pewnie jednak nie takie…), to wciąż CZŁOWIEK.

Spróbuję to wytłumaczyć wypowiedziami ratowników, czynnych i emerytowanych, którzy opowiadają o swojej pracy w mojej książce.

Jerzy Gawliczek: „Słowa zawsze idziemy po żywego można tłumaczyć również tak, że do końca idziemy po człowieka, że chcemy wyciągnąć na powierzchnię wszystkie ofiary”.

Jacek Golik: „Zawsze, zawsze trzeba ofiarę traktować z szacunkiem. To nie jest tak, że jak już komuś nie możemy pomóc, traktujemy go inaczej”.

Waldemar Figurowicz: „Narażaniem ratowników była akcja w Mysłowicach-Wesołej w październiku 2014 r. W tych warunkach nawet mutant by nie przeżył. (…) Podobnie było kiedyś na Brzeszczach i wiedzieli, że facet nie żyje, więc wyciągnęli go po kilku miesiącach. Po nim został tylko znaczek…”

To jak to wreszcie jest – zapytacie. Po ludzku – odpowiem tylko. Inaczej wygląda akcja pożarowa (jak we wspomnianych przez Figurowicza Brzeszczach czy Wesołej), inaczej po tąpnięciu, z jakim mamy do czynienia teraz. Zawsze w akcjach zawałowych przynajmniej w teorii są większe szanse na przeżycie zaginionych niż w przypadku pożaru czy wybuchu metanu. Dlatego i nadzieje są większe. Nadzieja zawsze umiera ostatnia, ale po 45 dniach akcji nadziei nie mają rodziny ani ratownicy. Co robić w takiej sytuacji? Przecież rodziny chciałyby jakkolwiek pożegnać swoich bliskich.

Decyzję o tym, czy akcję przerwać lub zakończyć zawsze podejmuje kierownik akcji. I popatrzcie na to tak. Decyduje się na dalsze prowadzenie akcji – spada na niego fala krytyki, że jej nie przerwie. Ale jestem przekonana, że gdyby podjął decyzję o zakończeniu akcji na Śląsku bez odnalezienia poszukiwanych – zostałby mocno skrytykowany. Bo przecież dotychczas akcję zakończono tak raz. W Brzeszczach. Bo temperatura liczona była w setkach stopni Celsjusza i w rejon katastrofy po prostu nie dało się wejść?

A jak jest teraz? Ratownicy nie są zagrożeni w taki sposób, ale to nie znaczy, że są podczas tej akcji całkowicie bezpieczni. Oto kilka argumentów.

Przede wszystkim drążą chodnik w strukturze skały, która nie jest jednolita. Wcześniej, w całym tym rejonie różne kopalnie prowadziły wydobycie węgla, zostawiając zawały, stare wyrobiska. Nie da się też jednoznacznie określić jaki wypływ na układ skał (a tamtędy, nieco dalej przebiega duży uskok) wywarł potężny wstrząs z 18 kwietnia.  Mamy więc drążenie wyrobiska w nieodprężonym pokładzie 409, w warunkach pokładu zaliczonego do III, najwyższego, stopnia zagrożenia tąpaniami.

Ponadto, jak poinformował mnie rzecznik KHW, Wojciech Jaros, występują wysokie zagrożenie metanowe w rejonie drążonej dowierzchni ratowniczej. Pokład 409 zaliczony jest do najwyższej, IV kategorii zagrożenia metanowego, przemieszczanie się drążonej dowierzchni przez wyrobiska, w których występuje bardzo duże nagromadzenie metanu, a tym samym konieczność prowadzenia prac w aparatach regeneracyjnych. A wraz z wydłużaniem się dowierzchni ratowniczej wzrasta temperatura oraz wilgotność powietrza w przodku, pogarszają się parametry wentylacyjne. Zawężona obudowa powoduje zmniejszenie wymiany powietrza w chodniku, a ma on już ponad pół kilometra długości.

Łatwo jest mówić z boku, co ma zrobić kopalnia czy kierownik akcji. Łatwo już dzisiaj żądać rozliczania kosztów akcji (tak, są gigantyczne, liczone w milionach złotych). Tylko decyzję, co w tej sytuacji robić, jest naprawdę trudno podjąć. Może łatwiej, gdy nie bierze się za nią odpowiedzialności. Ale kierownik akcji poniesie wszelkie jej konsekwencje – czego by nie zrobił. Szczerze? Kompletnie nie wiem, jak bym się w takiej sytuacji zachowała. Dlatego jestem daleka od kategorycznej oceny typu przerwać akcję albo kontynuować ją za wszelką cenę.

Bardzo mocno trzymam za to kciuki za wszystkich ratowników, którzy pracują na zmianę na dole, by jak najszybciej zakończyli tę akcję. A szczególnie za Piotra Obłoja i Piotra Dossmana (obaj na zdjęciu Tomka Jodłowskiego), którzy są tam codziennie (ratownicy drużyny Śląska), a których miałam okazje poznać tam na dole w styczniu tego roku, gdy pisałam książkę „Ratownicy. Pasja zwycięstwa”.