Miałam okazję odwiedzić niedawno pod ziemią kopalnię Knurów-Szczygłowice, a wcześniej w smutnych powypadkowych okolicznościach – na powierzchni Zofiówkę. W drodze mijałam wiele innych kopalń węgla kamiennego. Wyglądały na wymarłe. Czemu? – zastanawia się Karolina Baca-Pogorzelska z Dziennika Gazety Prawnej.
Blackout?
Krajobraz Śląska, gdy się przez niego przejeżdża, to kopalniane szyby, wieże z kręcącymi się kółkami, z daleka widoczne taśmociągi transportujące urobek z kopalni do zakładu przeróbczego. Ale czegoś tu brakuje. No właśnie. Węgla. Jesteśmy bowiem przyzwyczajeni, że obok kopalni widzimy całkiem spore czarne góry. I nie mówię tu o hałdach, będących swoistym składowiskiem węglowych odpadów, ale o zwałach węgla, czyli zapasach na przykopalnianych placach. Zapasy zwykle są na tyle spore, że doskonale je widać (oczywiście nie z kilku kilometrów, ale jednak). A tym razem ich po prostu nie ma albo są mizerne.
Co to oznacza? Ni mniej ni więcej tylko to, że węgla nam brakuje. A gdy brakuje go na przełomie wiosny i lata, to strach myśleć, co będzie się działo w sezonie grzewczym. Choć tak naprawdę niektórzy spodziewają się problemów już w lecie. Jeśli bowiem będą upały, klimatyzatory chodzić będą pełną parą. A jak jeszcze zaczną się problemy z wodą do chłodzenia bloków – to sytuacja może być nieciekawa. Oczywiście blackout to naprawdę czarny scenariusz i by do niego doszło musi zaistnieć jednocześnie kilka czynników, ale wiadomo, że w energetyce nie ma rzeczy niemożliwych. W 2015 r. w lecie pamiętamy legendarny dwudziesty stopień zasilania i supermarkety, gdzie gaszono światło – zazwyczaj ostre – by lodówki i zamrażarki spokojnie działały w okresie ograniczenia dostaw prądu.
Czy teraz grozi nam blackout? Moim zdaniem niekoniecznie, ale o to, że węgla nam zabraknie jestem się w stanie założyć. Moim zdaniem przekroczenie magicznego poziomu 15 mln ton importu (rekordowy wynik sprzed kilku lat) jest wielce prawdopodobne. I byłby to naprawdę bardzo niechlubny rekord. Czy można coś na to poradzić?
Owszem. Przestać udawać, że w Polskiej Grupie Górniczej jest tak różowo. Bo nie jest. Z moich nieoficjalnych informacji wynika, że w I kw. 2018 roku wydobyła ona o 1 mln ton mniej węgla niż zakładał tegoroczny plan (konia z rzędem temu, kto go zna – ja dostęp do informacji mam zupełnie odcięty, bo kto by się tam jakimś prawem prasowym przejmował, prawda?). A to oznacza, że na pewno tego węgla jest mniej niż w zeszłym roku, gdy PGG i tak do wyniku za 2017 rok doliczyła sobie produkcję węgla Katowickiego Holdingu Węglowego za I kw., choć jego kopalnie przejęła dopiero 1 kwietnia 2017 roku. Nie ma też szans, by produkcję zwiększyła lubelska Bogdanka – wciąż ma produkować 9 mln paliwa. Być może Jastrzębskiej Spółce Węglowej uda się podgonić produkcję, ale to przecież głównie węgiel koksowy – baza do produkcji stali.
Piłka w grze
Dlatego tak bardzo dziwi mnie państwowa krucjata przeciwko prywatnym inwestorom mającym plany uruchomienia u nas nowych kopalń. Łatwo jest mówić, że to spółki wydmuszki, ale może warto im powiedzieć sprawdzam? No tak, ale wtedy, gdy się okaże, że naprawdę mają środki na inwestycje, to może się okazać jak z Silesią. My chcieliśmy ją zamknąć, „bo się nie dało”, a Czesi fedrują. Pytanie jak długo, bo jako największa prywatna kopalnia w Polsce łatwo nie mają.
W poniedziałek brytyjski Tamar pochwalił się zgodą Komisji Europejskiej na reaktywację kopalni Krupiński pod warunkiem zwrotu do Skarbu Państwa pomocy publicznej. Czy resort energii podniesie rękawicę? Piłka wciąż w grze.