Zabójstwo Dżamala Chaszukdżiego jest jedną z najgłośniejszych spraw ostatnich kilku tygodni. Sądząc po tonie zachodniej prasy, ma ono edukacyjny walor moralny, bo panuje ogólne (słuszne) oburzenie na nieludzkie standardy postępowania władz Arabii Saudyjskiej wobec krytyków. Powstaje jednak pytanie o to, co może z tego wyniknąć dla Arabii i świata zachodniego – pisze Michał Perzyński, redaktor BiznesAlert.pl.
Kim był Dżamal Chaszukdżi?
Dżamal Chaszukdżi był reporterem czołowych mediów w Arabii Saudyjskiej. Z czasem wyrósł na komentatora rzeczywistości politycznej w krajach arabskich, a jego znaczącym osiągnięciem w pracy dziennikarskiej był wywiad z Osamą bin Ladenem. Miało to miejsce w latach 90. w Sudanie, kiedy jego Al-Kaida była jeszcze w powijakach. Chaszukdżi w wywiadzie próbował odwieść bin Ladena od przemocy w jego walce, co ostatecznie mu się nie udało. Ale taki był cały Chaszukdżi – jego coraz odważniejsze teksty nierzadko przemycały krytykę pod adresem saudyjskiej monarchii, zwracał on uwagę na konieczność wprowadzenia wolności wypowiedzi, obywatelskich swobód czy upodmiotowienia kobiet. Krytyka Chaszukdżiego – co trzeba podkreślić, w żadnym stopniu nie radykalna – uderzała również w obecnie de facto sprawującego władzę księcia Mohammeda bin Salmana. To właśnie konflikt z nim w zeszłym roku zmusił Chaszukdżiego do wyjazdu do Stanów, tam został publicystą The Washington Post i pisał o problemach Bliskiego Wschodu.
Kim jest MBS?
Styl i poglądy Chaszukdżiego były niewygodne dla Arabii Saudyjskiej, ale w dalszej kolejności także dla Amerykanów. Nikt nigdy nie ukrywał, że stosunki amerykańsko-saudyjskie opierały się nie na wspólnocie wartości, tylko na wspólnocie interesów. Waszyngton potrzebował silnego sojusznika w regionie, by utrzymać równowagę względem Iranu, ale mieć też stałego dostawcę ropy i nabywcę broni. Arabia Saudyjska potrzebowała dokładnie tego samego: protektora przed Iranem, odbiorcy ropy i dostawcy broni. Dlatego kolejni amerykańscy prezydenci przymykali oko na łamanie praw człowieka i szalejący religijny fundamentalizm w imię względnej stabilizacji regionu i rynków ropy. Takie stosunki amerykańsko-saudyjskie zastał Mohammed bin Salman (w skrócie MBS). Młody książę (rocznik 1985) stara się odmienić oblicze Arabii Saudyjskiej, uczynić z niej nowoczesny, bogaty i tolerancyjny kraj, w którym dominować ma islam w umiarkowanej postaci. Stąd takie kroki jak dopuszczenie kobiet do kierownic samochodowych czy poluzowanie cenzury, co było oczywiście zagraniami czysto wizerunkowymi, ale razem z nimi zachodziły zmiany mające zdywersyfikować gospodarkę w kraju. W przypadku książkowego petrol state oznacza to zmniejszenie zależności od handlu ropą między innymi na rzecz innowacyjnych technologii.
Przed kim drżą Jemeńczycy?
I to jakby na tyle, jeśli chodzi o postępową twarz MBS, bo młody, przystojny, wykształcony, bajecznie bogaty książę nie waha się w mniej lub bardziej brutalny sposób eliminować swoich przeciwników politycznych w kręgach rodzinnych i rządowych, więzi aktywistki walczące o prawa kobiet czy angażuje się w trwającą od trzech lat wojnę domową w Jemenie. O władzę w tym wyniszczonym konfliktem religijnym kraju walczą ze sobą rebelianci, bojownicy Al-Kaidy i Państwa Islamskiego (wspierani przez Iran) i siły rządowe, wspierane przez Arabię Saudyjską, USA i sojuszników ze świata arabskiego. Co prawda obie strony konfliktu według ONZ winne są zbrodni humanitarnych, ale raporty wykazują, że to Arabia Saudyjska dopuściła się najgorszych z nich, bombardując tereny zamieszkałe przez cywilów. W wyniku nalotów zginęły setki ofiar, w tym dzieci. Nie trzeba być szczególnie bystrym, by domyślić się, za pomocą czyjego sprzętu MBS sprawił, „że Jemeńczycy drżą na myśl o Arabii Saudyjskiej”, jak on sam to ujął.
Chaszukdżi – naftowy Ferdynand?
Marcowa konferencja prasowa w Białym Domu, podczas której Mohammed bin Salman i pękający z dumy Donald Trump ogłaszali wielomiliardowe kontrakty na sprzedaż broni potwierdza to, że Dżamal Chaszukdżi nie może dla Bliskiego Wschodu okazać się tym, kim Ferdynand Habsburg dla Europy ponad sto lat temu. Bo mimo oburzenia amerykańskich władz, zabicie dziennikarza w konsulacie w tak bestialski sposób nie będzie miało politycznych następstw. Owszem, w kongresie słychać było poważne wezwania do nałożenia bolesnych sankcji na Arabię Saudyjską, debatę podgrzewał nawet sam Donald Trump, ale wygląda na to, że rząd i monarchia skutecznie rozładowują napięcie w tej kłopotliwej sprawie. Adel al-Dżubeir, saudyjski minister spraw zagranicznych, zapewniał, że książę Mohammed nie wiedział nic o zabójstwie Chaszukdżiego, że ubolewa nad zaistniałą sytuacją, o zdrowy rozsądek w sprawie ewentualnych sankcji i ich wpływu na globalną gospodarkę apelował minister energii Khalid al-Falih. W samej Arabii Saudyjskiej mnożą się teorie spiskowe, kto mógłby stać za morderstwem Chaszukdżiego – według jednej z nich w sprawie palce miał maczać Katar, rywal Arabii Saudyjskiej na rynku ropy.
Zapobiegliśmy kryzysowi?
W ostatnim czasie rynki ropy notowały spadki cen, a teraz zachowują się tak, jakby sprawy Dżamala Chaszukdżiego w ogóle nie było. I patrzenie przez palce na coś tak niepraktycznego jak prawa człowieka pozwala utrzymać globalną gospodarkę w ryzach – nałożenie sankcji na Arabię Saudyjską i uderzenie w jej przemysł naftowy, jak w przypadku Iranu i wycofania się z Porozumienia nuklearnego, znacznie podniosłoby ceny ropy, ale byłoby to nieporównywalnie bardziej bolesne dla odbiorców. Analitycy mówią o skoku do 200 dolarów za baryłkę, co w praktyce oznaczałoby kryzys naftowy na miarę tego z 1973 roku, kiedy w odpowiedzi na wojnę Jom Kippur sojusznicy Egiptu zatrzymali eksport ropy do sojuszników Izraela. Wtedy globalną stagnację udało się ujarzmić dzięki pozyskaniu źródeł ropy spoza Bliskiego Wschodu, co dzisiaj nazwalibyśmy polityką dywersyfikacji. Wtedy Arabia Saudyjska obiecała, że nie będzie uzależniać handlu ropą od bieżącej polityki, co, trzeba przyznać, przez dekady się jej udawało. A my z kolei wiemy, że śmierć jednego człowieka nie może wywołać globalnej recesji.