Fedorska: Jak kupić sobie neutralność klimatyczną?

28 września 2021, 07:30 Energetyka

Neutralność klimatyczna jest obecnie głównym celem wielu państw i przedsiębiorstw, o czym świadczą niezliczone deklaracje, kolorowe foldery oraz perfekcyjny przekaz profesjonalnych sztabów PR. Ten zacny cel nie jest jednak łatwy do osiągnięcia, bo oznaczałoby to w wielu przypadkach znaczny regres rozwojowy, na co nie chcą i nie mogą się zgodzić ani pojedyncze państwa, ani podmioty gospodarcze – pisze Aleksandra Fedorska, współpracownik BiznesAlert.pl.

Jednocześnie od wielu lat powstaje cały system rozliczeń i kompensacji emisji dwutlenku węgla, który umożliwia przełożenie emisji na odpowiednie sumy pieniędzy. Kompensacja ta może być też stosowana przez każdego z nas. Berlińska inicjatywa klimatyczna stworzyła nawet chrześcijańską formę „datku klimatycznego” (niem. Klima-Kollekte). Za pomocą licznika emisyjnego można stwierdzić, ile emisji się wytwarza, a kalkulator pokazuje następnie kwotę, którą można przeznaczyć na wsparcie projektów organizacji kościelnych lub ich partnerów działających na rzecz ochrony klimatu. Obliczona kwota równa jest sumie, którą organizacje partnerskie potrzebują, aby zaoszczędzić taką samą ilość emisji CO2 w swoich projektach ochrony klimatu w krajach rozwijających się.

Niektórzy kompensują także emisje spowodowane podróżowaniem samolotami. Inni ofiarowują pieniądze, ponieważ nie mają możliwości zastąpienia ogrzewania centralnego na olej opałowy. Jeszcze inni rekompensują emisję CO2 przypadającą statystycznie na jednego mieszkańca w ciągu jednego roku. W Niemczech wynosi ona średnio 10 ton CO2 na osobę. – Przekłada się to na 250 euro kompensacji – powiedziała Sina Brod, dyrektorka Klima-Kollekte, w rozmowie z redakcją wydawnictw katolickich odpowiedzialnych za medium „Bistumspresse”.

O ile zwykły człowiek wydaje się kierować potrzebą działania wynikającą z  „ekologicznych” wyrzutów sumienia, o tyle firmy, państwa i instytucje finansowe podchodzą do tego tematu znacznie bardziej pragmatycznie. Niemiecki Commerzbank jest już neutralny klimatycznie, oczywiście tylko w formie statystycznej i jeśli chodzi o działalność w Niemczech. Ten swój klimatyczny sukces bank ten przekuwa na intratny biznes. Commernzbank emituje własne zielone obligacje i jest jedną z głównych instytucji bankowych finansujących OZE w Europie. W portfelu banku są też obligacje, które związane są ze projektami zrównoważonymi pod względem klimatycznym, ekologicznym i społecznym.

Kompensacja emisji jest realizowana głównie za pośrednictwem kupna certyfikatów kategorii Certified Emission Reductions (CER). Generowane są one przez Mechanizm Czystego Rozwoju ONZ (United Nations Clean Development Mechanism). Ten mechanizm oblicza zaoszczędzone emisje związane z pojedynczymi projektami.

Firmy sięgają także po papiery ze standardami Verra Verified Carbon Standard, Gold Standard i Plan Vivo, które umożliwiają im np. kompensacje lotów biznesowych.

Jednak firmom najłatwiej jest po prostu kupić  OZE. Co nie oznacza, że na ich dachach pojawią się natychmiast panele słoneczne lub że niemiecki dyskont Lidl będzie zarządzał wielkimi hydroelektrowniami, jak można by się spodziewać po tym, jak wszystkie 3200 sklepy tego koncernu w Niemczech ogłosiły, że przeszły na prąd wytworzony w elektrowniach wodnych. Nic bardziej mylnego; Lidl po prostu skorzystał z możliwości zakupienia odpowiednich świadectw pochodzenia energii, prawdopodobnie z Norwegii. Norwegowie produkują po prostu więcej hydroenergii, niż sami mogą zużyć. Jeszcze w 2018 roku takie świadectwa pochodzenia kosztowały 1–2,5 EUR/MWh. Od tego czasu ich ceny spadają, bo na rynku przybywa instalacji i producentów OZE.

Świadectwa te są wydawane za każdym razem, gdy na terenie Europy wytwarzana jest energia z OZE. Ten dokument jest czymś w rodzaju metryki urodzenia danej ilości zielonej energii elektrycznej, która jest wprowadzana do sieci. Dla producenta energii ze źródeł odnawialnych oznacza to, że może zaoferować dwa produkty: sam prąd oraz dokument o jego „zielonym” pochodzeniu. Prąd może sprzedać do sieci, a certyfikat sprzedać osobno, co przynosi dodatkowy dochód. System cechuje jednak pewna niekonsekwencja. Prąd sprzedany bez świadectwa nie jest już prądem “zielonym”. Z drugiej strony kupujący takie świadectwo klient może deklarować zużyty przez siebie prąd konwencjonalny jako „zielony” o ile przedstawi na niego ekwiwalent w formie świadectwa pochodzenia.

Z tej właśnie przyczyny w 2019 roku w Norwegii sprzedano oficjalnie 82 proc. „szarej” energii elektrycznej, mimo że 98 proc. pochodziło ze źródeł odnawialnych. Podczas gdy tymczasem firma Lidl lub zakłady Audi w Ingolstadt chwalą się korzystaniem w 100 procentach z OZE.

Szczeszek: Enea chce być neutralna klimatycznie. Ogłosi termin w nowej strategii (ROZMOWA)