Dość zawrotną karierę zrobił filmik z fragmentem ostrej wymiany zdań pomiędzy pierwszym wiceprzewodniczącym Komisji Europejskiej Franzem Timmermansem a ministrem spraw zagranicznych RP Witoldem Waszczykowskim podczas panelu na monachijskiej konferencji bezpieczeństwa. Wymiana zdań dotyczyła, jakże by inaczej, obecnego „dialogu” pomiędzy KE a polskim rządem i rzekomego naruszenia zasad państwa prawa i demokracji w Polsce.
Sposób, w jaki Timmermans pouczał polskiego ministra spraw zagranicznych, przekraczał nie tylko granice dobrego smaku, ale także mandat jaki ma Komisja Europejska. Co prawda jego szef, przewodniczący KE Jean-Claude Juncker, zapowiedział w swoim pierwszym przemówieniu przed Parlamentem Europejskim, że jego Komisja – inaczej niż poprzednie – będzie organem politycznym, to jednak trudno nam będzie znaleźć podstawy dla tak rozumianego mandatu w prawie pierwotnym Unii Europejskiej. Widać inne są zasady wykładni prawa w przypadku prawa pierwotnego UE, inne w przypadku prawa krajowego, a jeszcze inne dla Polski.
Witold Waszczykowski dość trzeźwo wskazał, że KE stosuje dość wybiórczo zasady, które uważa za fundamentalne dla rządów prawa i demokracji. Jedną z nich jakoby jest sądowa kontrola zgodności prawa z konstytucją. I polski minister wskazał oczywiście, że Królestwo Niderlandów nie posiada tego rodzaju kontroli, co więcej konstytucja jej nawet zakazuje, a z kolei doktryna uzasadnia ten zakaz tym, że decyzja o uznaniu danego aktu parlamentu (nie np. prawa lokalnego) za niezgodnego z konstytucją jest decyzją polityczną. Otóż to! Dlatego też niezmiennie pozostaję zwolennikiem schmittowskiego modelu „strażnika konstytucji”, w której to prezydent, jako organ o „najszerszej” legitymizacji wykonuje przedmiotową kontrolę (zainteresowanych odsyłam do swojego tekstu: „(Nie)zbędny Trybunał?” .
W ramach ciekawostki dodajmy, że jest nieprawdą, co niektóre media wciąż powtarzają, że w Holandii mamy jednak instytucję, która spełnia zbliżone zadania do sądu konstytucyjnego. Owszem rada stanu, na czele której stoi król, ocenia akty prawne przed jej wniesieniem przez rząd do Stanów Generalnych pod względem formalnym i materialnym. Jednak trudno uznać, że jest to nawet zbliżona procedura zarówno do modelu kelsenowskiego (sądowej kontroli) lub modelu schmittowskiego („strażnik konstytucji”). Po pierwsze dlatego, że mamy do czynienia tylko z opiniami, które nie mają charakteru ostatecznego, co w praktyce oznacza, że rząd i tak może akt przekazać do parlamentu. Po drugie, kontrola hierarchicznej zgodności danego aktu normatywnego z konstytucją lub innym aktem wyższego rzędu odbywa się po ostatecznym zakończeniu prac parlamentu nad danym aktem prawa.
I moglibyśmy kontynuować te, dla autora fascynujące, wywody o istocie kontroli prawa, ale w sporze pomiędzy Komisją Europejską a Polską od dawna już nie chodzi o żaden trybunał, przepychanie ustaw kolanem o świcie, czy taki lub inny kształt reformy wymiaru sprawiedliwości. I właśnie przy okazji tej reformy przewodniczący Timmermans niechcąco ujawnił, o co tak naprawdę się toczy – moim zdaniem – gra. Otóż Timmermans wzywał wszystkie kraje członkowskie – poza Niemcami – do stworzenia bloku sprzeciwu wobec tego, co się dzieje w Polsce w kontekście projektu reformy wymiaru sprawiedliwości. O ile wiem, to w czwartek dopiero odbyła się prezentacja projektu na posiedzeniu sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka, a więc trudno przesądzać o ostatecznym kształcie reformy. Ale znowu nie w tym rzecz! Między bajki można sobie włożyć zapewnienie komisarza, że nie prosi Niemców o udział w bloku ze względu na historyczne obciążenia stosunków polsko-niemieckich. Rzecz w czymś innym, a mianowicie to właśnie Niemcy (chadecka część rządu, zwłaszcza minister finansów i część doradców Merkel) i Polska są największymi krytykami polityki Komisji Junckera. Powody bywają różne (np. min. Schäuble uważa że KE nie spełnia swoich zadań wobec krajów strefy euro, które nie wypełniają kryteria z Masstricht), choć akurat po katastrofie Brexitu część berlińskich i warszawskich polityków chóralnie wzywała do dymisji Junckera, ale konkluzja jest ta sama, tj. Rada Europejska i Rada UE muszą odzyskać inicjatywę polityczną, a KE powinna wrócić do swojej roli bezstronnego strażnika traktatów i technokratycznego organu, który wciela w życie decyzje polityczne Rady Europejskiej i Rady UE.
Mam przekonanie graniczące z pewnością, że w sporze Komisji z polskim rządem dawno już nie chodzi o żadną demokrację czy rządy prawa i że restrykcyjna wykładnia w przypadku Polski jest parawanem. Bo gdyby KE była równie restrykcyjna w wykładni wobec np. Francji lub Włoch (na co półsłówkami wskazywał np. minister finansów RFN) i ich polityki fiskalnej i reform gospodarczych, to rokrocznie powinny zostać ukarane. Tylko dużo łatwiej pokazać siłę i znaczenie swoich działań w obliczu możliwych reform instytucjonalnych UE na przykładzie Polski niż Włoch lub Francji. Już nawet nie będę wracał do tego, że KE naruszyła gentlemen`s agreement, że obecna procedura nigdy nie zostanie zastosowana wobec żadnego członka UE, chyba że będziemy mieli do czynienia z nadzwyczajnymi okolicznościami, a trudno jednak uznać mniej lub bardziej sensowne reformy TK za taką okoliczność. KE, a zwłaszcza niektórzy jej członkowie, daleko wykracza poza swój mandat. I nie może być zgody na to, że bierze sobie na „celownik” jedno państwo członkowskie, aby obronić własną – życzeniową, bo nie traktatową – pozycję. Polski rząd nie powinien się dać wciągnąć KE w swoją grę i ze stoickim spokojem profesjonalnie wyjaśniać wszystkie wątpliwości zarówno samej KE jak i naszych europejskich partnerów. Za wszelką cenę należy uniknąć pism czy wypowiedzi, które mogłyby dać KE pretekst, aby pokazać Polskę w negatywnym świetle. Jeśli to nam się uda, to dużo łatwiej będzie nam pokazać, że co prawda przeprowadzamy dość głębokie reformy, ale pozostajemy w stałym dialogu z partnerami i nie ma żadnych podstaw do takiego a nie innego zachowania Komisji, a ona prędzej lub później zrobi o jeden krok za dużo.
Poglądy autora nie muszą być tożsame z poglądami redakcji