Marcinkiewicz: ETS już tylko w Unii Europejskiej

10 października 2013, 09:24 Energetyka

KOMENTARZ

Bogdan Marcinkiewicz

Poseł do Parlamentu Europejskiego (PO, EPL)

IPCC (Międzyrządowy Panel ds. Zmian Klimatycznych)spotkał się kilka dni temu w Sztokholmie. Niestety zabrakło wybuchów euforii jak miało to miejsce w 2007 roku. Wtedy to politycy i z prawa i z lewa rozpływali się nad potencjałem związanym z mechanizmem rynkowym mającym rozwiązać kryzys klimatyczny za pomocą globalnego systemy handlu emisjami (ETS).

Oczekiwano, że już dwa lata później w Kopenhadze podpisane zostaną stosowne dokumenty i zobowiązania. Niestety kryzys ekonomiczny, który dotknął świat zweryfikował te jasne wizje. Optymizm zainteresowanych zdecydowanie opadł. Na dodatek pojawiają się kolejne wątpliwości. Systemy redukcji emisji utknęły w miejscu po załamaniu się negocjacji w stolicy Danii. Jakby tego było mało kolejny cios wyprowadzony został z Australii, która jak do tej pory wydawała się być najbardziej zainteresowana redukowaniem CO2 poza Europą.

Wszystko dlatego, że Australijczycy odrzucili w wyborach rządzącą Partię Pracy. Jednym z głównych tematów podczas kampanii były właśnie ceny jednostek uprawniających do emisji, które chcieli wprowadzić rządzący. Premierem zostanie najpewniej lider konserwatystów Tony Abbott. Wszystko wskazuje zatem na to, że na Antypodach utworzony zostanie specjalny fundusz klimatyczny o wartości 2.9 biliona dolarów australijskich, bo to Abbott obiecał podczas kampanii.

To stawia Unię Europejską w bardzo trudnej pozycji. Kiedy zeszłego roku przygotowywano plany połączenia systemów UE i Australii, KE ogłaszała, że ta umowa jest dowodem na to, iż świat w większości jest zwolennikiem handlu emisjami. Obecnie, – mimo że rozwijane są pewne regionalne systemy w Chinach, Kalifornii, Nowej Zelandii i Korei Południowej – nie ma innego dużego systemu narodowego na świecie, który można by połączyć z ETS.

Należy wspomnieć, że kiedy UE rozwijała swój system ETS Stany Zjednoczone nalegały, by przyjęto mechanizmy rynkowe. Tymczasem w 2010 roku zmieniły się plany dotyczące amerykańskiego system ETS. Śmiertelny cios został wysłany z Kongresu USA, po tym jak w wyborach uzupełniających gigantyczne poparcie uzyskała sceptycznie nastawiona do kwestii klimatycznych Tea Party. Zanosi się więc na to, że szanse na przyjęcie ETS za oceanem są niewielkie i Europa pozostanie sama na placu boju. Przy cenach za uprawnienia na rynku węglowy spadających do wartości prawie zerowej, co spowodowane jest nadmierną ilością darmowych uprawnień. Jakby tego było mało, to politycy europejscy wielokrotnie pokazali niechęć do pójścia na ratunek systemowi.

Nadal nie rozwiązano kwestii obrony ETS przed atakami z zewnątrz. Kiedy globalni giganci, tacy jak USA i Chiny zagroziły wojna handlową w odpowiedzi na włączenie zagranicznych linii lotniczych w europejski system ETS, stolice krajów i europejski producent samolotów Airbus cichutko przekonywały Komisję Europejską by rzuciła na ring „biały ręcznik”. Komisja zrobiła to tego lata, kiedy w trakcie negocjacji prowadzonych przez Organizację Międzynarodowego Lotnictwa Cywilnego zaoferowała wyłączyć dowolną część lotów poza przestrzenią powietrzną UE.

Komisja do końca roku ma wysunąć propozycję reform strukturalnych w ETS celem rozwiązania problem niskich cen, i ma nadzieję, że uda się je wprowadzić przed końcem aktualnego mandatu Parlamentu Europejskiego. Ale, biorąc pod uwagę to, co się zdarzyło na świecie w ciągu ostatnich 3 lat nie ma chętnych do podania ręki niedomagającemu systemowi.

Nawet złowieszcze ostrzeżenia płynące w tym tygodniu ze strony IPCC niewiele dadzą w kwestii zmiany tego równania. Europejscy politycy być może nadal wierzą w powagę problemu, ale zaczynają wątpić w efektywność rozwiązania.