icon to english version of biznesalert
EN
Najważniejsze informacje dla biznesu
icon to english version of biznesalert
EN

Mielczarski: O wyższości nauk inżynierskich nad ekonomicznymi i odwrotnie

KOMENTARZ

Prof. Władysław Mielczarski

Politechnika Łódzka

Do napisania tego felietonu zachęcił mnie wpis internauty na portalu CIRE, który dziwi się, zresztą bardzo słusznie, dlaczego rynkami energii elektrycznej i rynkami mocy zajmują się na politechnikach, a nie na wydziałach ekonomicznych uniwersytetów czy w szkołach ekonomicznych. Jego zdziwienie jest uzasadnione historycznie, bo przecież rynek energii elektrycznej w Polsce tworzyli (w kolejności alfabetycznej): Dudzik, Kasprzyk, Mielczarski, Poręba, Rakowski, Sikorski i Zerka – sami inżynierowie.

Wyjaśnieniem może być sytuacja historyczna. Za czasów tzw. „komuny”, studia ekonomiczne były postrzegane jako wstęp do pracy w zarękawkach, w dziale księgowym przy sumowaniu kolumn cyferek. Co bardziej rzutka młodzież szła na politechniki, a później często kończyła studia ekonomiczne, czy z zakresu zarządzania. Jest i było dużo dobrych managerów, którzy kończyli politechniki, a następnie uzupełniali wiedzę ekonomiczną. Jednak w drugą stronę to nie działa. Nie znam przypadku absolwenta studiów ekonomicznych, który ukończyłby później politechnikę. Dotyczy to również, a nawet bardziej, prawników. W czasie swojej pracy w Komisji Europejskiej próbowałem wyjaśnić zatrudnionym tam kolegom, z reguły prawnikom i ekonomistom, dlaczego elektroenergetyczne połączenie Polski i Litwy musi zawierać stację przekształcająca prąd przemienny na prąd stały, a następnie prąd stały ponownie na prąd przemienny i czym te dwa prądy różnią się. Jednak z czasem czułem syndrom puchatka, który jak pamiętamy ze znanej książki „im bardziej zaglądał do domu prosiaczka, tym bardziej prosiaczka nie było”.

Kilka lat temu na wydziale ekonomicznym jednego ze znanych uniwersytetów, jeden z pracowników pracujący na stanowisku adiunkta przedstawił swojej lokalnej radzie starców habilitację z rynków energii. Mniej wtajemniczonych w niuanse korporacji uniwersyteckich informuję, że na każdym wydziale w sposób mniej lub bardziej formalny działa jakaś rada starców, która decyduje o rozwoju naukowym kadry. Działa ona pod różnymi nazwami „komisji kadrowej”, „komisji rozwoju” itp. i zadaniem jej jest ocena czy osiągnięcia naukowe danego pracownika upoważniają go o występowanie na wyższy stopień naukowy lub tytuł. Kiedy kandydat na doktora habilitowanego przedstawił jak działają rynki energii, na których energię elektryczną dowolna instytucja czy firma np. z Centralnej Polski może kupić np. w elektrowni Dolna Odra (pod Szczecinem), w elektrowni Turów, Rybnik czy dowolnej innej i po zakupie oraz otrzymaniu faktury zapłaci tejże elektrowni za energię, podczas gdy fizycznie towar, jakim jest energia, zostanie dostarczony przez najbliższą elektrownię np. Kozienice czy Bełchatów, która nie tylko nie otrzyma od zakupującego zapłaty, ale nawet nie będzie wiedziała komu tę energię dostarcza. Po takich wyjaśnieniach szanowna rada stwierdziła, że adiunkt coś pokręcił, bo przecież żaden rynek nie może działać w ten sposób i chciała już go odesłać, jednak kandydat upierał się, że rynek energii elektrycznej tak działa i co więcej na Politechnice Łódzkiej jest prof. Mielczarski, który taki rynek w Polsce wdrażał i nawet napisał książkę na ten temat. Szanowna rada zgodziła się, aby mnie zaprosić i sprawę niezrozumienia rynków, jaką demonstrował kandydat wyjaśnić. Niestety przyznałem rację kandydatowi, co wywołało sporą konsternację.

Niezrozumienie spraw związanych z rynkiem energii elektrycznej czy rynkami mocy dosyć powszechnie występujące u ekonomistów nie oznacza, że praca w tej profesji jest gorsza niż bycie inżynierem. Wręcz przeciwnie. Już w późnych latach tzw. „komuny” co aktywniejsi ekonomiści otrzymywali stypendia Fulbrighta i po roku oglądania pełnej liberalizmu gospodarki epoki późnego Regana wracali do Polski z instrukcją, która zawierała trzy wskazania: prywatyzacja, prywatyzacja i prywatyzacja. Zmiana systemu politycznego, jaka wkrótce nastąpiła pozwoliła na realizację otrzymanych wskazań, co trwa nawet do dzisiaj, kiedy obserwujemy mało przemyślaną prywatyzację krytycznej infrastruktury, od której zależy funkcjonowania systemu kolejowego w Polsce.

Dobra pogoda dla ekonomistów nastąpiła pod koniec lat 90. i na początku obecnego wieku, kiedy decyzje o tym jak funkcjonuje gospodarka światowa i gospodarki krajowe przejęły instytucje finansowe. Kilka lat temu prof. A. Szablewski zorganizował na Politechnice Łódzkiej konferencję, poświęconą między innymi bezpieczeństwu energetycznemu i działaniu gospodarki. Gwoździem programu konferencji była sesja z udziałem prezesa Narodowego Banku Polskiego. Prof. M. Belka przyjechał z sporym gronem doradców, w tym utytułowanych, a salę zapełnili znani polscy ekonomiści. Dyskusja w sesji składała się z dwóch części. W pierwszej starano się zidentyfikować przyczyny kryzysu finansowego, jaki wystąpił w 2008 roku. Było prezentowanych wiele teorii i poglądów, jednak pod koniec uznano, że tak do końca nie wiadomo jakie były wszystkie, czy nawet najważniejsze przyczyny kryzysu. W drugiej części dyskusji mówiono o prognozach na przyszłość. Część z dyskutujących podnosiła problem braku odpowiednich danych. Inni mówili, że dane mają, ale brak im odpowiednich modeli, itd. Dyskusję podsumował prof. M. Belka mówiąc, że u niego w NBP są dwa departamenty zajmujące się prognozami. Mają i dane i modele. Wykonują szereg prognoz, które przynoszą do niego jako prezesa. Jednak na jego „wyczucie”, żadna z tych prognoz nie jest odpowiednia, a przyszłość będzie zupełnie inna, z tym że nie powiedział jaka, czyli dalej niewiele wiadomo.

Kiedy po zakończeniu sesji wychodziłem z konferencji w towarzystwie mojego kolegi inżyniera pracującego w elektrociepłowni powiedział on: Wiesz ta ekonomia to fajna profesja. Nikt nic nie wie, a wszyscy dobrze się mają i jeszcze niezłe premie biorą. Zgodziłem się z nim dodając: „Gdyby Tobie w elektrociepłowni kocioł się rozleciał, a mnie przewróciła linia energetyczna, to przez kilka lat byśmy tłumaczyli się prokuratorowi. A tutaj było kilkaset miliardów dolarów i nie ma tych kilkuset miliardów. Nie wiadomo gdzie są, a nawet nie jest pewne czy w ogóle były”.

I w ten sposób okazało się, że inżynierom została prosta i ciężka praca, w tym nad wdrażaniem rynków energii, a ekonomiści mogą zajmować się sprawami bardziej wysublimowanymi, żyjąc przy tym na niezłym poziomie, o czy świadczą niebotyczne zarobki w instytucjach finansowych. Cóż na koniec można tylko przytoczyć stare przysłowie, które w nowym sformułowaniu brzmiałoby: „Lepsze deko ekonomii niż kilo inżynierii

KOMENTARZ

Prof. Władysław Mielczarski

Politechnika Łódzka

Do napisania tego felietonu zachęcił mnie wpis internauty na portalu CIRE, który dziwi się, zresztą bardzo słusznie, dlaczego rynkami energii elektrycznej i rynkami mocy zajmują się na politechnikach, a nie na wydziałach ekonomicznych uniwersytetów czy w szkołach ekonomicznych. Jego zdziwienie jest uzasadnione historycznie, bo przecież rynek energii elektrycznej w Polsce tworzyli (w kolejności alfabetycznej): Dudzik, Kasprzyk, Mielczarski, Poręba, Rakowski, Sikorski i Zerka – sami inżynierowie.

Wyjaśnieniem może być sytuacja historyczna. Za czasów tzw. „komuny”, studia ekonomiczne były postrzegane jako wstęp do pracy w zarękawkach, w dziale księgowym przy sumowaniu kolumn cyferek. Co bardziej rzutka młodzież szła na politechniki, a później często kończyła studia ekonomiczne, czy z zakresu zarządzania. Jest i było dużo dobrych managerów, którzy kończyli politechniki, a następnie uzupełniali wiedzę ekonomiczną. Jednak w drugą stronę to nie działa. Nie znam przypadku absolwenta studiów ekonomicznych, który ukończyłby później politechnikę. Dotyczy to również, a nawet bardziej, prawników. W czasie swojej pracy w Komisji Europejskiej próbowałem wyjaśnić zatrudnionym tam kolegom, z reguły prawnikom i ekonomistom, dlaczego elektroenergetyczne połączenie Polski i Litwy musi zawierać stację przekształcająca prąd przemienny na prąd stały, a następnie prąd stały ponownie na prąd przemienny i czym te dwa prądy różnią się. Jednak z czasem czułem syndrom puchatka, który jak pamiętamy ze znanej książki „im bardziej zaglądał do domu prosiaczka, tym bardziej prosiaczka nie było”.

Kilka lat temu na wydziale ekonomicznym jednego ze znanych uniwersytetów, jeden z pracowników pracujący na stanowisku adiunkta przedstawił swojej lokalnej radzie starców habilitację z rynków energii. Mniej wtajemniczonych w niuanse korporacji uniwersyteckich informuję, że na każdym wydziale w sposób mniej lub bardziej formalny działa jakaś rada starców, która decyduje o rozwoju naukowym kadry. Działa ona pod różnymi nazwami „komisji kadrowej”, „komisji rozwoju” itp. i zadaniem jej jest ocena czy osiągnięcia naukowe danego pracownika upoważniają go o występowanie na wyższy stopień naukowy lub tytuł. Kiedy kandydat na doktora habilitowanego przedstawił jak działają rynki energii, na których energię elektryczną dowolna instytucja czy firma np. z Centralnej Polski może kupić np. w elektrowni Dolna Odra (pod Szczecinem), w elektrowni Turów, Rybnik czy dowolnej innej i po zakupie oraz otrzymaniu faktury zapłaci tejże elektrowni za energię, podczas gdy fizycznie towar, jakim jest energia, zostanie dostarczony przez najbliższą elektrownię np. Kozienice czy Bełchatów, która nie tylko nie otrzyma od zakupującego zapłaty, ale nawet nie będzie wiedziała komu tę energię dostarcza. Po takich wyjaśnieniach szanowna rada stwierdziła, że adiunkt coś pokręcił, bo przecież żaden rynek nie może działać w ten sposób i chciała już go odesłać, jednak kandydat upierał się, że rynek energii elektrycznej tak działa i co więcej na Politechnice Łódzkiej jest prof. Mielczarski, który taki rynek w Polsce wdrażał i nawet napisał książkę na ten temat. Szanowna rada zgodziła się, aby mnie zaprosić i sprawę niezrozumienia rynków, jaką demonstrował kandydat wyjaśnić. Niestety przyznałem rację kandydatowi, co wywołało sporą konsternację.

Niezrozumienie spraw związanych z rynkiem energii elektrycznej czy rynkami mocy dosyć powszechnie występujące u ekonomistów nie oznacza, że praca w tej profesji jest gorsza niż bycie inżynierem. Wręcz przeciwnie. Już w późnych latach tzw. „komuny” co aktywniejsi ekonomiści otrzymywali stypendia Fulbrighta i po roku oglądania pełnej liberalizmu gospodarki epoki późnego Regana wracali do Polski z instrukcją, która zawierała trzy wskazania: prywatyzacja, prywatyzacja i prywatyzacja. Zmiana systemu politycznego, jaka wkrótce nastąpiła pozwoliła na realizację otrzymanych wskazań, co trwa nawet do dzisiaj, kiedy obserwujemy mało przemyślaną prywatyzację krytycznej infrastruktury, od której zależy funkcjonowania systemu kolejowego w Polsce.

Dobra pogoda dla ekonomistów nastąpiła pod koniec lat 90. i na początku obecnego wieku, kiedy decyzje o tym jak funkcjonuje gospodarka światowa i gospodarki krajowe przejęły instytucje finansowe. Kilka lat temu prof. A. Szablewski zorganizował na Politechnice Łódzkiej konferencję, poświęconą między innymi bezpieczeństwu energetycznemu i działaniu gospodarki. Gwoździem programu konferencji była sesja z udziałem prezesa Narodowego Banku Polskiego. Prof. M. Belka przyjechał z sporym gronem doradców, w tym utytułowanych, a salę zapełnili znani polscy ekonomiści. Dyskusja w sesji składała się z dwóch części. W pierwszej starano się zidentyfikować przyczyny kryzysu finansowego, jaki wystąpił w 2008 roku. Było prezentowanych wiele teorii i poglądów, jednak pod koniec uznano, że tak do końca nie wiadomo jakie były wszystkie, czy nawet najważniejsze przyczyny kryzysu. W drugiej części dyskusji mówiono o prognozach na przyszłość. Część z dyskutujących podnosiła problem braku odpowiednich danych. Inni mówili, że dane mają, ale brak im odpowiednich modeli, itd. Dyskusję podsumował prof. M. Belka mówiąc, że u niego w NBP są dwa departamenty zajmujące się prognozami. Mają i dane i modele. Wykonują szereg prognoz, które przynoszą do niego jako prezesa. Jednak na jego „wyczucie”, żadna z tych prognoz nie jest odpowiednia, a przyszłość będzie zupełnie inna, z tym że nie powiedział jaka, czyli dalej niewiele wiadomo.

Kiedy po zakończeniu sesji wychodziłem z konferencji w towarzystwie mojego kolegi inżyniera pracującego w elektrociepłowni powiedział on: Wiesz ta ekonomia to fajna profesja. Nikt nic nie wie, a wszyscy dobrze się mają i jeszcze niezłe premie biorą. Zgodziłem się z nim dodając: „Gdyby Tobie w elektrociepłowni kocioł się rozleciał, a mnie przewróciła linia energetyczna, to przez kilka lat byśmy tłumaczyli się prokuratorowi. A tutaj było kilkaset miliardów dolarów i nie ma tych kilkuset miliardów. Nie wiadomo gdzie są, a nawet nie jest pewne czy w ogóle były”.

I w ten sposób okazało się, że inżynierom została prosta i ciężka praca, w tym nad wdrażaniem rynków energii, a ekonomiści mogą zajmować się sprawami bardziej wysublimowanymi, żyjąc przy tym na niezłym poziomie, o czy świadczą niebotyczne zarobki w instytucjach finansowych. Cóż na koniec można tylko przytoczyć stare przysłowie, które w nowym sformułowaniu brzmiałoby: „Lepsze deko ekonomii niż kilo inżynierii

Najnowsze artykuły