Musimy nauczyć się bilansować system oparty w większości na źródłach zależnych od pogody – od strony technicznej i finansowej. W tym kontekście, zasada 10H była sztucznym, niesprowokowanym błędem, który wyłącznie spowolnił pracę nad rozwiązaniem realnych trudności. Liberalizacja do 700 metrów niewiele tu niestety zmienia. – mówi analityk Fundacji Instrat Michał Smoleń w rozmowie z BiznesAlert.pl.
BiznesAlert.pl: Jak Pan ocenia proces polityczny, który poprzedził przyjęcie nowelizacji ustawy odległościowej, znoszącą zasadę 10H?
Michał Smoleń: Z perspektywy tego, jak zakończył się ten proces, należy oceniać go jako porażkę. Straciliśmy dużo czasu. Przez wiele kwartałów toczyła się debata, która doprowadziła do stworzenia wspólnego głosu dużych i małych firm, samorządów i ekspertów, że 500 metrów odległości wiatraków od budynków to właściwy wymóg. W połączeniu z wymaganiami dot. uwzględnienia w gminnym planowaniu przestrzennym, próg w odpowiedni sposób zabezpiecza interesy mieszkańców, a jednocześnie odpowiada na potrzeby polskiej energetyki. Zgadza się z tym zresztą również wielu przedstawicieli rządzącej koalicji.
Tymczasem skończyliśmy z zasadą 700 metrów, która zmieni sytuację jedynie w niewielkim stopniu. Przede wszystkim, zasada ta najprawdopodobniej nie przetrwa próby czasu – oczekiwania branży są takie, że po wyborach i tak ostatecznie wrócimy do 500 metrów odległości, niezależnie od tego, kto będzie rządził. Nie wiemy, jak zachowają się w tym kontekście inwestorzy i samorządy – w jakim zakresie uruchomią nowe projekty, a na ile zdecydują się poczekać na dalszy rozwój wypadków. W dużej mierze stracimy kolejny rok, a powinniśmy byli od razu przyjąć docelowe rozwiązanie.
Skutki przyjęcia zasady 700 metrów można oceniać z dwóch perspektyw. Po pierwsze, regulacja wpływa na powierzchnię kraju, która może zostać udostępniona pod inwestycje wiatrowe. Według naszych obliczeń, teren dostępny pod budowę elektrowni wiatrowych spadnie o połowę w stosunku do zasady 500 metrów. Konkretne spadki zależą od regionów, stosunkowo mniejsze spadki są w województwach zachodnich, najmocniejsze w Polsce centralnej, gdzie mogą sięgnąć ponad 60 procent. Docelowy potencjał rozwoju energetyki wiatrowej spada, a przecież normy odległościowe to nie jedyny wymóg – nie w każdym miejscu odpowiednio oddalonym od budynków czy innych chronionych obiektów rzeczywiście postawimy wiatraki.
Po drugie, mamy szereg projektów inwestycyjnych przygotowanych pod liberalizację wymogu do 500 metrów – inwestorzy i samorządy są gotowe do działania. To te moce mogłyby dołączyć do systemu w ciągu 3-4 lat. Zasada 700 metrów oznacza, że większość tych projektów możliwa będzie do realizacji w okrojonym zakresie – albo w ogóle traci techniczny czy ekonomiczny sens. Przygotowanie zupełnie nowych projektów potrwa jeszcze dłużej, nawet 6-7 lat. Nowe moce weszłyby więc na szerszą skalę do systemu dopiero koło 2030 roku. To zbyt późno wobec potrzeb naszego systemu elektroenergetycznego. Sytuację mogłoby natomiast częściowo poprawić przyśpieszenie procedur administracyjnych, do czego zachęca nas również UE.
Jaka będzie rola lądowej energetyki wiatrowej w polskim miksie energetycznym?
W 2016 roku przyjęcie zasady 10H oznaczało zamrożenie rozwoju energetyki odnawialnej – turbiny wiatrowe na lądzie były zdecydowanie najbardziej perspektywicznym źródłem odnawialnym. Nasza transformacja energetyczna niemal stanęłaby w miejscu, gdyby nie gwałtowny rozwój energetyki słonecznej, którego nikt, łącznie z rządem, się nie spodziewał. Teraz transformacja jest rozpędzona, jeśli chodzi o fotowoltaikę, i nawet jeśli przyrosty będą wolniejsze, to tego pociągu nikt już nie zatrzyma. Patrzymy też z nadzieją na offshore, korzystający z bardziej stabilnych wiatrów i dostarczający prąd przez więcej godzin w roku.
Jednak energetyka wiatrowa na lądzie powinna być jednym z trzech filarów transformacji. Jest to relatywnie tanie źródło energii, a procesy inwestycyjne mogą trwać krócej niż w przypadku turbin na morzu, szczególnie jeżeli usprawnimy procedury. Jeśli zablokujemy rozwój wiatru na lądzie, to każde opóźnienie offshore będzie katastrofalne z punktu widzenia cen energii i celów dekarbonizacji dla Polski. Oparcie się tylko o offshore to problem dla sieci elektroenergetycznych – trudniej będzie przesłać całą tę energię na południe kraju. Energetyka wiatrowa na lądzie jest bardziej rozproszona. Musimy rozwijać obydwie te technologie, szczególnie, że o ile energetyka słoneczna w dużej mierze rozwiązuje problem letnich szczytów zapotrzebowania, o tyle wyzwaniem będzie zasilenie naszego systemu w zimę i w noce. Polska będzie potrzebowała w tych momentach coraz więcej energii, m.in. na zasilanie pomp ciepła, żeby móc w większym stopniu odchodzić od ogrzewania gazowego czy węglowego. To będzie zadanie m.in. elektrowni wiatrowych na lądzie, których przydatność w okresie zimowym zobaczyliśmy choćby w ostatnich tygodniach.
W Niemczech władze lokalne mają swobodę w ustalaniu odległości farm wiatrowych od budynków mieszkalnych. Czy takie rozwiązanie mogłoby mieć zastosowanie w Polsce?
Przyjęta ustawa w pierwotnym kształcie zakładała dużą rolę samorządów – to gminy mogły dopuścić lokowanie elektrowni wiatrowych do 500 metrów od zabudowań. Takie rozwiązanie zabezpieczało interesy lokalnych społeczności, aczkolwiek mogło doprowadzić do przedłużenia całego procesu. Obecnie samorządy będą mogły decydować o, jak wynika z naszych wyliczeń, o połowie mniejszym obszarze, wyznaczonym przez zasadę 700 metrów.
W Polsce nie brakuje wyzwań związanych z transformacją energetyczną. Oprócz kwestii proceduralnych, potrzebujemy bezprecedensowych inwestycji w sieci elektroenergetyczne. Musimy nauczyć się bilansować system oparty w większości na źródłach zależnych od pogody – od strony technicznej i finansowej. W tym kontekście, zasada 10H była sztucznym, niesprowokowanym błędem, który wyłącznie spowolnił pracę nad rozwiązaniem realnych trudności. Liberalizacja do 700 metrów niewiele tu niestety zmienia.
Rozmawiał Michał Perzyński
Hetmański: 700 metrów to nie tylko zgniły kompromis, ale też niebezpieczna gra geopolityczna