icon to english version of biznesalert
EN
Najważniejsze informacje dla biznesu
icon to english version of biznesalert
EN

Weto „poprawki dauhańskiej”. „Friendly-fire” czy też ogień zaporowy?

KOMENTARZ

prof. nzw. dr hab. inż. Konrad Świrski

Transition Technologies SA

Artylerię trudno wyobrazić sobie bez prochu, choć niektórzy doszukują się prekursorów współczesnych dział w starożytnych machinach miotających.

Prawdziwa artyleria (od włoskiego arte de tirare – sztuka strzelania) potrzebuje jednak materiału wybuchowego. Ten w postaci prochu znali najwcześniej Chińczycy potem pod koniec XIII wieku pojawił się także w Europie. Mitycznym europejskim wynalazcą jest niemiecki (lub może duński albo grecki) mnich- alchemik – Berfthold Szwarz (Czarny). Nie wiadomo czy istniał naprawdę i czy jego postać nie została zwyczajnie wymyślona, gdyż opowieści o jego życiu osadzają go w okolicach XIV wieku (a więc nieco później niż pierwsze europejskie wybuchy – kto wie… może w tych wykorzystywano importowany chiński materiał?). W końcu praktyczny wynalazek – czarny proch bardzo szybko znalazł szerokie i udokumentowane zastosowanie na polach bitew- tak też pierwsze działa strzelały już pod Breteuil w roku 1356, a na terenach polskich w 1383 r., a potem ewidentnie pod Grunwaldem w 1410. Potem było już z górki i następne stulecia to ciągły rozwój tego typu broni, a artylerzyści stawali się elitą wszystkich formacji, głównie z powodu naturalnej selekcji – artyleria wymagała już nie tylko siły, ale i przede wszystkim dużej dozy inteligencji – trzeba bowiem obliczyć gdzie należy trafić. Obliczenia balistyczne to klasyczne rozwiązywania kinematycznych równań ruchu, ale wchodzą tu w grę subtelności związane z wiatrem, a nawet samą temperaturą i wilgotnością powietrza, więc jeśli dokładność ma rosnąc to skala komplikacji obliczeniowych także. Potem zaczęto stosować wspomaganie – na początek mechaniczne – wojska amerykańskie w II wojnie światowej zdumiewały celnością artylerii co zawdzięczały mechanicznym maszynkom obliczeniowym, teraz kontynuowane jest to przez systemy komputerowe. Niestety niezależnie czy celuje się „na oko” czy ze wspomaganiem – nie zawsze się trafia, a czasami trafia, ale niestety w swoich.W języku wojskowym nazywa się to „friendly-fire” – trafienie we własne pozycje, rodzaj najgorszego z możliwych rozwiązań. Takich przypadków historia wojskowości zna mnóstwo od starożytności do dnia dzisiejszego, a w czasie ostatniej Wielkiej Wojny łączne straty „friendly-fire” oceniało się nawet na 10%. Z drugiej strony, czasami artyleria wcale nie musiała celować dokładnie. Jednym z typów ostrzału jest tzw. ogień zaporowy (barrage) – walenie amunicją w pewien obszar, aby uniemożliwić przejście nieprzyjaciela lub po prostu odstraszyć pokazując siłę własnych pocisków. 

W ostatnich dniach, polski Prezydent zagrał silnie i ostro – wetując ustawę dotyczącą tzw. „poprawki dauhańskiej”. O samem poprawce można przeczytać np.tutaj. W skrócie, sama poprawka jest desperacką próbą ratowania Protokołu z Kioto – globalnego porozumienia dotyczącego światowego ograniczenia emisji gazów cieplarnianych. Protokół z Kioto pomimo różnych ocen, był jedynym, do dzisiaj, sukcesem, bowiem przez chwilę większość państw naszego globu zdecydowała się zanieczyszczenia w postaci CO2 ograniczać – w 1997 roku finalnie postanowiono o obniżeniu o 5,2% emisji CO2 (w stosunku do poziomów z roku 1990) i miało to być osiągnięte do roku 2012 – i do tego roku traktat obowiązywał (notabene Polska negocjowała ówcześnie bardzo dobrze i zadekretowała nam jako referencyjny rok 1988 gdzie nasza emisja była znacznie większa). Jednak wczesna euforia z Kioto o globalnym porozumieniu szybko wyparowała, ponieważ w międzyczasie niektóre z państw zaczęły się z Kioto wycofywać (USA nie ratyfikowały, Kanada opuściła w 2011), a w innych państwach nie będących uczestnikami porozumienia (np. Indie, Chiny) emisja zaczęła lawinowo rosnąc. W 2012 na polu ograniczeń emisji została praktycznie tylko Europa (14 a potem 11% globalnej emisji). Konferencja klimatyczna w Dauha, aby uniknąć kompletnej klęski zaproponowała przedłużenie Kioto o następny okres rozliczeniowy do 2020 (a w międzyczasie zaplanowano nowe globalne porozumienie klimatyczne – w Paryżu w 2015). Z „poprawka dauhańską” zostali na placu boju praktycznie tylko Europejczycy z UE, forsujący własne regulacje europejskiego pakietu klimatycznego – będącego z nazwy przedłużeniem z Kioto, a w praktyce znacznie bardziej dla Polski agresywnym kagańcem emisji CO2, ponieważ w europejskiej wersji limity zaczęto określać w stosunku do poziomów emisji z 2005 roku. Europejska forma przedłużenia Traktatu z Kioto zaczęła przybierać formy „europejskie” tzn. w praktyce zaostrzała pierwotną wersję co widać m.in. tych w oficjalnych dokumentach

Problem dla Polski jest bowiem prozaiczny, a jednocześnie przypomina ten z greckiej tragedii starożytnej – nieuchronność fatum i brak wyjścia. Literalnie wg zapisów Traktatu z Kioto, Polska spełnia wszystkie zobowiązania – nasza obniżka emisji CO2 w stosunku do poziomu 1990 (nasz 1998) to około 35% – znacznie więcej niż średnia europejska (gdzie przykładowo ekologiczna Dania nie wypełniła zobowiązań i jest „wyżej” niż w 1990). Polska uzyskuje nawet przychody ze sprzedaży nadwyżek redukcji emisji wg Kioto (tzw. certyfikaty AAU) – fakt, że udało nam się to uzyskać automatycznie poprzez transformację gospodarki z czasów komunistycznych do nowej ekonomii i zamknięcie części ciężkiego i energochłonnego przemysłu co spowodowało redukcje emisji. Ale Polska jako „prymus Kioto” wcale nie uzyskuje uznania Europy, gdyż wg regulacji europejskiego Pakietu Klimatycznego jest głównym hamulcowym zmian i krajem, który ma problemy z wypełnieniem zobowiązań do 2020 (20% redukcji, ale inny poziom bazowy – to jeszcze do uzyskania) a na pewno z celem 2030 (minus 43%).

W tym kontekście, decyzję Prezydenta o zawetowaniu ustawy (i w praktyce wyjściu Polski z europejskiej regulacji 2014/662) można rozpatrywać dwojako – albo jako samobójczy „friendly-fire” przed grudniową konferencją klimatyczną w Paryżu, gdzie prognozowana klęska i brak globalnych porozumień mogą być łatwo zrzucone na „kozła ofiarnego” czyli węglową Polskę, albo jako „ogień zaporowy” – pierwsze uderzenie przygotowawcze w kierunku renegocjacji przez Polskę ustaleń pakietu klimatycznego- jeszcze nie całkowite z niego wyjście, ale już pierwszy znak bardzo twardej pozycji i kierunku negocjacji. Oczywiście o tym jaki finalnie będzie to ogień – zadecyduje końcowy rezultat. Widać, że strategia negocjacyjna Polski zmieniła się i na pewno będzie szła w kierunku zniesienia choć części zobowiązań klimatycznych jeśli nie całkowitego opt – outu. Ratyfikowanie „poprawki dauhańskiej” niosłoby zagrożenie dodatkowej certyfikacji celów europejskich i potwierdzenie dalej konkluzji klimatycznych z 2014 (poprzez europejską konwersję Traktatu w Kioto w Regulację 2014/662). Jednak odrzucenie z kolei, może dać doskonałe paliwo do stawiania Polski w narożniku i wcale nie wpisuje się w światowy klimat „udawania” polityki redukcji emisji. Otóż Chiny jak i USA (w końcu najwięksi światowi emitenci, którzy Kioto nie podpisali) wysyłają jasne sygnały o zmianie polityki – amerykańskie zapowiedzi obniżenia krajowego poziomu CO2 (co dzieje się automatycznie z uwagi na konwersję energetyki węglowej na gaz łupkowy), a także chińskie plany przynajmniej zastopowania wzrostu emisji CO2 w 2030. Tak więc ci najwięksi gracze, pomimo, że nie do końca obniżają emisje, to w przekazie marketingowym pokazują pełne poparcie dla koncepcji ich ograniczenia (choć mają świadomość i pełne plany polityczne, aby Paryż nie przyniósł niczego konkretnego). Jak to wszystko odbije się dla Polski – trudno jeszcze wyrokować. Mam jedynie nadzieję, że sama decyzja weta była głęboko przemyślana i jest kawałkiem większego, strategicznego planu, a może nawet wkomponowuje się w szerszą ofensywę dyplomatyczną Polski, gdzie chcemy wygrać coś z pakietem klimatycznym, ale i musimy oddać coś innego, a nasze stanowisko będzie elastyczne i odpowiednio PR-owo podrasowane dla europejskiego przekazu.

Osobiście wolałbym, żebyśmy pokazywali się jako najbardziej gorący zwolennicy zmian i redukcji klimatycznych, a przy okazji robili swoje interesy – to jest bowiem klasyczna wersja europejska strategii ostatnich lat. Pryncypialność i mówienie prawdy niekoniecznie jest w cenie, a można nawet powiedzieć, że w nowoczesnej Europie cena mówienia prawdy jest bardzo wysoka. Trudno bowiem sobie wyobrazić Polskę totalnie konfrontująca się z UE (co innego bardzo twarde negocjacje), a i warto zobaczyć argumenty przeciwników – konieczność notyfikacji pomocy dla górnictwa, unia energetyczna, nowe trasy gazociągów czy fundusze strukturalne. My z kolei będziemy mogli zwrotnie serwować argumentem z emigrantami. Gdzieś tu trzeba szukać kompromisu, na pewno niezadawalającego, ale zawsze choć w pół drogi. I w takim duchu mam nadzieję, że ogień zaporowy weta spełni swoją rolę…

KOMENTARZ

prof. nzw. dr hab. inż. Konrad Świrski

Transition Technologies SA

Artylerię trudno wyobrazić sobie bez prochu, choć niektórzy doszukują się prekursorów współczesnych dział w starożytnych machinach miotających.

Prawdziwa artyleria (od włoskiego arte de tirare – sztuka strzelania) potrzebuje jednak materiału wybuchowego. Ten w postaci prochu znali najwcześniej Chińczycy potem pod koniec XIII wieku pojawił się także w Europie. Mitycznym europejskim wynalazcą jest niemiecki (lub może duński albo grecki) mnich- alchemik – Berfthold Szwarz (Czarny). Nie wiadomo czy istniał naprawdę i czy jego postać nie została zwyczajnie wymyślona, gdyż opowieści o jego życiu osadzają go w okolicach XIV wieku (a więc nieco później niż pierwsze europejskie wybuchy – kto wie… może w tych wykorzystywano importowany chiński materiał?). W końcu praktyczny wynalazek – czarny proch bardzo szybko znalazł szerokie i udokumentowane zastosowanie na polach bitew- tak też pierwsze działa strzelały już pod Breteuil w roku 1356, a na terenach polskich w 1383 r., a potem ewidentnie pod Grunwaldem w 1410. Potem było już z górki i następne stulecia to ciągły rozwój tego typu broni, a artylerzyści stawali się elitą wszystkich formacji, głównie z powodu naturalnej selekcji – artyleria wymagała już nie tylko siły, ale i przede wszystkim dużej dozy inteligencji – trzeba bowiem obliczyć gdzie należy trafić. Obliczenia balistyczne to klasyczne rozwiązywania kinematycznych równań ruchu, ale wchodzą tu w grę subtelności związane z wiatrem, a nawet samą temperaturą i wilgotnością powietrza, więc jeśli dokładność ma rosnąc to skala komplikacji obliczeniowych także. Potem zaczęto stosować wspomaganie – na początek mechaniczne – wojska amerykańskie w II wojnie światowej zdumiewały celnością artylerii co zawdzięczały mechanicznym maszynkom obliczeniowym, teraz kontynuowane jest to przez systemy komputerowe. Niestety niezależnie czy celuje się „na oko” czy ze wspomaganiem – nie zawsze się trafia, a czasami trafia, ale niestety w swoich.W języku wojskowym nazywa się to „friendly-fire” – trafienie we własne pozycje, rodzaj najgorszego z możliwych rozwiązań. Takich przypadków historia wojskowości zna mnóstwo od starożytności do dnia dzisiejszego, a w czasie ostatniej Wielkiej Wojny łączne straty „friendly-fire” oceniało się nawet na 10%. Z drugiej strony, czasami artyleria wcale nie musiała celować dokładnie. Jednym z typów ostrzału jest tzw. ogień zaporowy (barrage) – walenie amunicją w pewien obszar, aby uniemożliwić przejście nieprzyjaciela lub po prostu odstraszyć pokazując siłę własnych pocisków. 

W ostatnich dniach, polski Prezydent zagrał silnie i ostro – wetując ustawę dotyczącą tzw. „poprawki dauhańskiej”. O samem poprawce można przeczytać np.tutaj. W skrócie, sama poprawka jest desperacką próbą ratowania Protokołu z Kioto – globalnego porozumienia dotyczącego światowego ograniczenia emisji gazów cieplarnianych. Protokół z Kioto pomimo różnych ocen, był jedynym, do dzisiaj, sukcesem, bowiem przez chwilę większość państw naszego globu zdecydowała się zanieczyszczenia w postaci CO2 ograniczać – w 1997 roku finalnie postanowiono o obniżeniu o 5,2% emisji CO2 (w stosunku do poziomów z roku 1990) i miało to być osiągnięte do roku 2012 – i do tego roku traktat obowiązywał (notabene Polska negocjowała ówcześnie bardzo dobrze i zadekretowała nam jako referencyjny rok 1988 gdzie nasza emisja była znacznie większa). Jednak wczesna euforia z Kioto o globalnym porozumieniu szybko wyparowała, ponieważ w międzyczasie niektóre z państw zaczęły się z Kioto wycofywać (USA nie ratyfikowały, Kanada opuściła w 2011), a w innych państwach nie będących uczestnikami porozumienia (np. Indie, Chiny) emisja zaczęła lawinowo rosnąc. W 2012 na polu ograniczeń emisji została praktycznie tylko Europa (14 a potem 11% globalnej emisji). Konferencja klimatyczna w Dauha, aby uniknąć kompletnej klęski zaproponowała przedłużenie Kioto o następny okres rozliczeniowy do 2020 (a w międzyczasie zaplanowano nowe globalne porozumienie klimatyczne – w Paryżu w 2015). Z „poprawka dauhańską” zostali na placu boju praktycznie tylko Europejczycy z UE, forsujący własne regulacje europejskiego pakietu klimatycznego – będącego z nazwy przedłużeniem z Kioto, a w praktyce znacznie bardziej dla Polski agresywnym kagańcem emisji CO2, ponieważ w europejskiej wersji limity zaczęto określać w stosunku do poziomów emisji z 2005 roku. Europejska forma przedłużenia Traktatu z Kioto zaczęła przybierać formy „europejskie” tzn. w praktyce zaostrzała pierwotną wersję co widać m.in. tych w oficjalnych dokumentach

Problem dla Polski jest bowiem prozaiczny, a jednocześnie przypomina ten z greckiej tragedii starożytnej – nieuchronność fatum i brak wyjścia. Literalnie wg zapisów Traktatu z Kioto, Polska spełnia wszystkie zobowiązania – nasza obniżka emisji CO2 w stosunku do poziomu 1990 (nasz 1998) to około 35% – znacznie więcej niż średnia europejska (gdzie przykładowo ekologiczna Dania nie wypełniła zobowiązań i jest „wyżej” niż w 1990). Polska uzyskuje nawet przychody ze sprzedaży nadwyżek redukcji emisji wg Kioto (tzw. certyfikaty AAU) – fakt, że udało nam się to uzyskać automatycznie poprzez transformację gospodarki z czasów komunistycznych do nowej ekonomii i zamknięcie części ciężkiego i energochłonnego przemysłu co spowodowało redukcje emisji. Ale Polska jako „prymus Kioto” wcale nie uzyskuje uznania Europy, gdyż wg regulacji europejskiego Pakietu Klimatycznego jest głównym hamulcowym zmian i krajem, który ma problemy z wypełnieniem zobowiązań do 2020 (20% redukcji, ale inny poziom bazowy – to jeszcze do uzyskania) a na pewno z celem 2030 (minus 43%).

W tym kontekście, decyzję Prezydenta o zawetowaniu ustawy (i w praktyce wyjściu Polski z europejskiej regulacji 2014/662) można rozpatrywać dwojako – albo jako samobójczy „friendly-fire” przed grudniową konferencją klimatyczną w Paryżu, gdzie prognozowana klęska i brak globalnych porozumień mogą być łatwo zrzucone na „kozła ofiarnego” czyli węglową Polskę, albo jako „ogień zaporowy” – pierwsze uderzenie przygotowawcze w kierunku renegocjacji przez Polskę ustaleń pakietu klimatycznego- jeszcze nie całkowite z niego wyjście, ale już pierwszy znak bardzo twardej pozycji i kierunku negocjacji. Oczywiście o tym jaki finalnie będzie to ogień – zadecyduje końcowy rezultat. Widać, że strategia negocjacyjna Polski zmieniła się i na pewno będzie szła w kierunku zniesienia choć części zobowiązań klimatycznych jeśli nie całkowitego opt – outu. Ratyfikowanie „poprawki dauhańskiej” niosłoby zagrożenie dodatkowej certyfikacji celów europejskich i potwierdzenie dalej konkluzji klimatycznych z 2014 (poprzez europejską konwersję Traktatu w Kioto w Regulację 2014/662). Jednak odrzucenie z kolei, może dać doskonałe paliwo do stawiania Polski w narożniku i wcale nie wpisuje się w światowy klimat „udawania” polityki redukcji emisji. Otóż Chiny jak i USA (w końcu najwięksi światowi emitenci, którzy Kioto nie podpisali) wysyłają jasne sygnały o zmianie polityki – amerykańskie zapowiedzi obniżenia krajowego poziomu CO2 (co dzieje się automatycznie z uwagi na konwersję energetyki węglowej na gaz łupkowy), a także chińskie plany przynajmniej zastopowania wzrostu emisji CO2 w 2030. Tak więc ci najwięksi gracze, pomimo, że nie do końca obniżają emisje, to w przekazie marketingowym pokazują pełne poparcie dla koncepcji ich ograniczenia (choć mają świadomość i pełne plany polityczne, aby Paryż nie przyniósł niczego konkretnego). Jak to wszystko odbije się dla Polski – trudno jeszcze wyrokować. Mam jedynie nadzieję, że sama decyzja weta była głęboko przemyślana i jest kawałkiem większego, strategicznego planu, a może nawet wkomponowuje się w szerszą ofensywę dyplomatyczną Polski, gdzie chcemy wygrać coś z pakietem klimatycznym, ale i musimy oddać coś innego, a nasze stanowisko będzie elastyczne i odpowiednio PR-owo podrasowane dla europejskiego przekazu.

Osobiście wolałbym, żebyśmy pokazywali się jako najbardziej gorący zwolennicy zmian i redukcji klimatycznych, a przy okazji robili swoje interesy – to jest bowiem klasyczna wersja europejska strategii ostatnich lat. Pryncypialność i mówienie prawdy niekoniecznie jest w cenie, a można nawet powiedzieć, że w nowoczesnej Europie cena mówienia prawdy jest bardzo wysoka. Trudno bowiem sobie wyobrazić Polskę totalnie konfrontująca się z UE (co innego bardzo twarde negocjacje), a i warto zobaczyć argumenty przeciwników – konieczność notyfikacji pomocy dla górnictwa, unia energetyczna, nowe trasy gazociągów czy fundusze strukturalne. My z kolei będziemy mogli zwrotnie serwować argumentem z emigrantami. Gdzieś tu trzeba szukać kompromisu, na pewno niezadawalającego, ale zawsze choć w pół drogi. I w takim duchu mam nadzieję, że ogień zaporowy weta spełni swoją rolę…

Najnowsze artykuły