Baca-Pogorzelska: Dlaczego bronimy węgla jak niepodległości?

6 kwietnia 2017, 07:30 Energetyka

Ostatnia dyskusja na TT wokół artykułu „The Guardian” o końcu nowych elektrowni węglowych po 2020 r. sprawiła, że coraz częściej sama zadaję sobie pytanie – czy my na pewno mamy rację w obronie „czarnego złota”? A jeśli nie, to co dziś powinniśmy z naszą energetyką zrobić? – pisze Karolina Baca-Pogorzelska z Dziennika Gazety Prawnej.

fot. pixabay.com

„The Guardian” napisał, że tylko Polska i Grecja są wśród krajów UE, które po 2020 r. nadal deklarują budowę nowych bloków węglowych. Biorąc pod uwagę antywęglowe podejście Wspólnoty, rozwój nowych technologii w energetyce i bardzo ambitne cele dotyczące redukcji emisji CO2 (o czym świadczą również prace nad zaostrzeniem kryteriów handlu emisjami w systemie EU ETS czy propozycje z tzw. „pakietu zimowego”) – chyba nie ma się czemu dziwić? Tyle tylko, że sytuacja Polski pod każdym względem jest tu trochę inna.

Po pierwsze i najbardziej oczywiste – mamy węgiel kamienny i brunatny. W przypadku tego pierwszego zarówno energetyczny, jak i koksowy (baza do produkcji stali), którego największym producentem jest Jastrzębska Spółka Węglowa. Polska jest największym w UE i drugim w Europie producentem węgla kamiennego, w przypadku brunatnego jesteśmy w globalnej dziesiątce. No i mamy zasoby, wokół wielkości których trwa dyskusja. Ile tego surowca jest, ile faktycznie da się wydobyć (i to najlepiej w opłacalny sposób). Przy paliwach kopalnych takie dyskusje trwają zawsze. A przeciwnicy spalania węgla zawsze – i słusznie – wypomną nie tylko jego emisyjność, ale przede wszystkim efektywność spalania. Bo jak się chwalić rekordową sprawnością bloku węglowego na poziomie 47 proc., skoro zawsze przegra on z blokiem gazowym czy reaktorem atomowym? Z drugiej strony fani fotowoltaiki czy wiatraków muszą przyznać, że przy braku słońca czy wiatru – też mamy kłopot jeśli chodzi o stabilność dostaw.

Po drugie – sytuacja geopolityczna Polski. Od lat słyszymy, że węgiel jest gwarantem bezpieczeństwa energetycznego kraju. Czy to tylko slogan? Budując elektrownię atomową zarówno technologię, jak i paliwo musimy kupić za granicą. Własne zasoby gazu pokrywają jedną trzecią jego zapotrzebowania (i to dziś, gdy energii elektrycznej z gazu produkujemy ilości śladowe). W przypadku odnawialnych źródeł energii na starcie wielkiego wyścigu też zaspaliśmy. Problemem w naszym przypadku nie są jednak wyłącznie źródła wytwórcze, ale pozostawiający wiele do życzenia stan sieci. I jeśli ktoś mówi, że już dziś mamy bardzo wysokie rachunki za prąd, to niech weźmie sobie do serca, że przy produkcji energii elektrycznej w 83 proc. z węgla kamiennego i brunatnego cena surowca „w gniazdku” to ok. 14 proc. W przypadku każdej innej technologii będzie to więcej. A opłaty za dystrybucję i przesył i tak będą spore zważywszy na to, że w swoich nowych strategiach wieloletnich spółki energetyczne zadeklarowały miliardy złotych na rozwój sieci.

Po trzecie – brak spójnej wizji polityki energetycznej Polski. Jak ma wyglądać nasz miks energetyczny w 2025, 2030 czy 2040 roku? Ja nie wiem. A brak planowania powoduje chaos. Z jednej strony bowiem słyszymy, że węgiel, węgiel, węgiel, a z drugiej? No właśnie. Sprawę atomu odmieniliśmy już chyba przez wszystkie przypadki. Plany morskiej energetyki wiatrowej wzięły w łeb. Uchwalone w 2016 r. ustawy – o OZE i odległościowa – skutecznie odstraszają. Geotermia sprawy produkcji energii elektrycznej w Polsce nam nie załatwi. Z kolei obiecywane przepisy o zakazie sprzedaży odbiorcom indywidualnym najgorszych węgli (w tym mułów i flotokoncentratów) utknęły w miejscu. Poza tym moim zdaniem dofinansowanie wymiany pieców zamiast zwiększania produkcji w kogeneracji i przyłączania do sieci ciepłowniczej tam, gdzie to możliwe sprawy smogu prędko nam nie rozwiąże. Bo skoro Polak już dziś nie ma pieniędzy na dobre paliwo do domowego pieca, to nawet po jego wymianie pieniędzy na nie mieć nie będzie. Problem bowiem nie leży w tym, że Kowalskiego nie stać na wymianę „kopciucha” na lepszy, tylko w tym, że nie stać go na zakup porządnego surowca. A za chwilę okaże się, że tego lepszego surowca po prostu nie ma.

Po czwarte – nieelastyczna produkcja węgla. Gdyby polskie kopalnie produkowały to, na co jest popyt, nie słyszelibyśmy o tym, że górnictwo stoi na krawędzi bankructwa. Niestety, nie zawsze tak się da. Czasem, by dostać się do tego pożądanego węgla trzeba wydobyć trochę „śmieci” – kolokwialnie mówiąc. I tu sztuką jest zarządzanie – a mam wrażenie, że to pięta achillesowa państwowego właściciela od zawsze. Nie chcę się tu powtarzać w kwestii mojego niezrozumienia kryteriów zamykania kopalń, ale to też jeden z czynników. Dziś bowiem dochodzi do paradoksu – na przykopalnianych zwałach leży 2,5 mln ton niesprzedanego węgla, a bijemy na alarm, że węgla w Polsce brakuje. Możliwe? Możliwe. To jest właśnie brak dostosowania podaży do popytu. Nie jest ważne, że mamy tyle węgla. Ważne jest to, że nie mamy takiego, który jest potrzebny np. w ciepłownictwie. A tę dziurę zasypuje import. A to już błędne koło.