Komisja Europejska dokłada starań, by zaostrzyć normy emisji. Nie wszystkie kraje członkowskie dobrze to odbierają. Obawy budzi kwestia ponoszenia kosztów.
28 kwietnia br. w Brukseli spotkają się przedstawiciele krajów członkowskich UE, aby przegłosować zestaw regulacji i norm dotyczących emisji. Nowe regulacje będą dotyczyły ciepłownictwa i branży energetycznej pozyskującej energię poprzez spalanie biomasy, węgla, torfu i odpadów.
Celem spotkania jest ustanowienie ostrzejszych limitów dla emisji dwutlenku siarki (SO2), tlenków azotu (NOx), rtęci i pyłu zawieszonego PM2.5. Normy te mają obowiązywać przez następnych 10 lat.
W ciągu trwających trzy lata konsultacji Komisja Europejska zaproponowała korektę pierwotnie zakładanych limitów. Uznano, że należy wziąć pod uwagę techniczne i ekonomiczne uwarunkowania całej UE. Nie udało się jednak uzgodnić, jakie limity są osiągalne dla wszystkich państw członkowskich.
Wiele państw nadal nie określiło stanowiska, jakie zajmie w trakcie głosowania. Ograniczenia są mniej problematyczne dla krajów, które mają nowocześniejsze i „czystsze” elektrownie. Łatwiej będzie też tym krajom, które rozwijają energetykę wodną lub jądrową.
Zupełnie inaczej jest w przypadku krajów, które wciąż stawiają na węgiel. Uważają one, że nowe regulacje zagrażają bezpieczeństwu energetycznemu i spowodują miażdżące skutki finansowe dla lokalnej energetyki. Dotyczy to szczególnie czterech państw: Polski, Bułgarii, Czech i Grecji.
Zdaniem władz Bułgarii nowe poziomy emisji dwutlenku siarki, tlenków azotu i rtęci są niedostępne dla tamtejszych zakładów. Bułgarski wiceminister energii Konstantin Delisivkov szacuje, że modernizacja zakładów na terenie Bułgarii będzie kosztowała ponad miliard lewów (około 500 tys. euro). Z tego powodu elektrownie zmuszone do dostosowania parametrów zanieczyszczeń będą mogły liczyć na ułatwienia ze strony władz.
Również Grecja obawia się wpływu zmian na infrastrukturę energetyczną. „Obecny projekt wymaga dalszej poprawy” – oświadczył rzecznik greckiej reprezentacji w Brukseli.
Proponowane regulacje krytykują też władze państw spoza wspomnianej czwórki. Postawa Niemiec i Wielkiej Brytanii zdaje się sugerować dołączenie przez nie do obozu opozycji. Ich zdaniem bardziej wyśrubowane normy nie są osiągalne.
Zdaniem Niemiec porozumienie nie wspiera bardziej ambitnych elektrowni, w których technologia spalania węgla brunatnego ogranicza emisję tlenków azotu. Proponowany przez Brukselę limit 175 miligramów NOx na m3 powietrza jest zdaniem Niemców wyśrubowany, co pokazuje choćby porównanie z limitem obowiązującym w Berlinie (190 miligramów). Specjaliści związani z niemiecką energetyką uważają, że Komisja Europejska nie bierze pod uwagę poziomu technologii, ani działań już podejmowanych przez poszczególne kraje.
Sygnały świadczące o niechęci do nowych norm wysyła też Londyn. Odpowiedzią na nie był list sześciu brytyjskich organizacji pozarządowych działających w dziedzinie ochrony środowiska wystosowany 11 kwietnia br. do Andrei Leadsom, brytyjskiej sekretarz stanu ds. środowiska. Czytamy w nim, że dotychczasowe regulacje emisji są niewystarczające, a „zagłosowanie sprzecznie z ustaleniami przyczyni się do wielu tysięcy zgonów w całej Wielkiej Brytanii i reszcie Europy”.
Ponieważ w głosowaniu wymagana jest kwalifikowana większość głosów, wyłamanie się Niemiec i Wielkiej Brytanii uniemożliwi przyjęcie porozumienia.
Niemieckie NGO są zaniepokojone takimi doniesieniami i sugerują, że każde odejście od wyśrubowanych norm lub wydłużenie okresu modernizacji jest celowym narażaniem mieszkańców Europy na utratę zdrowia. Annalena Baerbock z Green MP uważa, że utrzymywanie dotychczasowych poziomów emisji jest wynikiem działalności lobby węglowego.
Przemysł węglowy zaciekle walczy o swoją pozycję i nie dopuszcza do zmniejszenia norm emisji NOx. Przedstawiciele tej branży uważają, że koszty modernizacji i zmniejszenia emisji nie zostały oszacowane. Z kolei ekolodzy stoją na stanowisku, że nie ma mowy o kosztach i szacunkach, jeśli w grę wchodzi ludzkie życie.
Komisja Europejska odmawia komentarza na ten temat mówiąc, że to przedstawiciele krajów członkowskich są odpowiedzialni za podjęcie ostatecznej decyzji.
Politico/Agata Rzędowska