KOMENTARZ
Karolina Baca-Pogorzelska
Dziennik Gazeta Prawna
Dwa tygodnie po tym, jak w kopalni węgla brunatnego Turów należącej do PGE doszło do potężnego osuwiska sytuacja wydaje się opanowana. Jednak plotek i domysłów nadal nie brakuje. Jak zwykle niektórzy użytkownicy m.in. mediów społecznościowych czy forów internetowych okazali się ekspertami – jak nie od samolotów czy przetargów, to od górnictwa i energetyki. Gorzej jednak, że nie tylko oni.
Do osuwiska doszło w nocy z 26 na 27 września. Obecnie PGE informuje, że „nie stanowi ono źródła zagrożenia dla sprzętu i infrastruktury górniczej”, a dostawy paliwa dla sąsiedniej elektrowni nie są zagrożone. Po tym jak doszło do osunięcia na zwałowisku odkrywki elektrownia Turów zmniejszyła moc do technologicznego minimum 500 MW. To tylko 1/3 jej mocy zainstalowanej. Nie wiadomo było bowiem, kiedy osuwisko się zatrzyma i na jak długo starzy paliwa. Węgla brunatnego bowiem nie na dowieźć np. z innej kopalni (PGE ma jeszcze drugą w Bełchatowie), ponieważ ze względu na skład surowca, w którym ok. 50 proc. stanowi woda, nie przewozi się go na duże odległości, a transportuje praktycznie zawsze przenośnikiem taśmowym z kopalni do elektrowni. Nie można też w kotłach na węgiel brunatny spalać węgla kamiennego.
Internet huczał więc od plotek o tym, że za chwilę będzie blackout, elektrownia zupełnie stanie, a kopalnia, której zasoby szacowane są na ok. 30 lat jest tak zniszczona, że to koniec dla tego regionu. A pracownicy zarówno kopalni, jak i elektrowni byli naprawdę zaniepokojeni.
PGE dementowała te doniesienia, ale jednocześnie jako spółka giełdowa nie mówiła za wiele – bo obowiązek informacyjny, bo negocjacje z ubezpieczycielami, bo wreszcie niewiadoma – w pierwszych dniach osuwiska nie było jasne, ile potrwa.
Kilka dni po zdarzeniu wiceprezes PGE Górnictwo i Energetyka Konwencjonalna, a jednocześnie wieloletni dyrektor kopalni Turów, Stanisław Żuk na konferencji prasowej tonował nastroje. Pytany o to, czy przywrócenie kopalni do pełnych mocy potrwa cztery lata (bo takie informacje krążyły w sieci) uspokajał, że nie może maksymalnie rok. Jednak po zatrzymaniu osuwiska okazało się, że może nie będzie aż tak źle. Już przed weekendem przeorganizowano wydobycie, dostawy paliwa do elektrowni się ustabilizowały, a jej moc produkcyjna w piątek „wskoczyła” na 900 MW – dla porównania to moc z jaką elektrownia Turów pracowała średnio przez kilka ostatnich miesięcy przed osuwiskiem. Takie bowiem było zapotrzebowanie w krajowym systemie. I nie miało to związku z żadnymi problemami.
„Wystąpienie osuwiska w Kopalni Turów nie wiąże się z żadnymi zmianami w strukturze oddziału. Miejsca pracy nie są zagrożone, a kopalnia uruchomiła nawet dodatkowy nabór pracowników – 10 operatorów spycharek, którzy mają podjąć pracę niezwłocznie po zakończeniu rekrutacji trwającej do 12 października 2016 r.” – poinformowała w piątek PGE.
Trzeba podkreślić, że gdyby do podobnego osuwiska doszło w kopalni Bełchatów sytuacja byłaby znacznie niebezpieczniejsza, a wręcz katastrofalna. W dużym uproszczeniu – na odkrywkach Bełchatów i Szczerców są pojedyncze fronty wydobywcze. W Turowie jest kilka mniejszych, co pozwoliło kopalni pracować.
– Osuwisko w Turowie może mieć negatywny wpływ na wynik EBITDA PGE, który oceniam na 10-15 mln zł straty. Tylko trudno powiedzieć, na jak długo, bo tak naprawdę nie wiemy, co jeszcze może stać się w kopalni, choć na razie ruch górotworu został zatrzymany. Nie ma też dokładnej wiedzy, ja dużo sprzętu zostało zniszczonego, jednak na teraz oceniam konieczne nakłady na odtworzenie parku maszynowego na ok. 50 mln zł. Trudno też powiedzieć, jak długo elektrownia Turów będzie pracować na obniżonej mocy. To wszystko odbije się jednak negatywnie na wynikach finansowych PGE – mówił mi w ubiegłym tygodniu Paweł Puchalski, szef analityków DM BZ WBK.
Osuwisko uszkodziło znacznie zwałowarkę i część taśmociągów kopalni, jednak szacowanie strat maszynowych dopiero trwa. Firma chce odkopać uszkodzoną część zwałowarki – być może uda się ją naprawić, być może wymienić. To właśnie ta część i odbudowa taśm będzie kosztować kilkadziesiąt milonów złotych.
W połowie ubiegłego Platforma Obywatelska na konferencji w Sejmie zarzuciła spółce zmowę milczenia w sprawie osuwiska oraz nieprofesjonalizm kadr wymienianych z klucza partyjnego. Tymczasem dyrektor kopalni Turów, Cezary Bujak, sprawuje swą funkcję od 2013 r. Przed nim kopalnią przez 14 lat zarządzał wspomniany Stanisław Żuk, wiceprezes PGE GiEK nadzorujący w zarządzie tej spółki pracę Turowa. Są to więc osoby, które sprawowały swe funkcje również za czasów rządów PO-PSL.
Opozycja zasugerowała, że mogło dojść do manipulacji kursem PGE, a osuwisko trzymane było w tajemnicy. W ciągu ostatniego tygodnia kurs PGE spadł o niespełna 2 proc. W ciągu miesiąca o ok. 14 proc. Spory spadek kursu spółki nastąpił po deklaracji ministra energii o 10 mld zł kolejnego podatku dla firm energetycznych w związku z planem podniesienia ich wartości nominalnej o 50 mld zł. Jednak to dotknęło nie tylko PGE, ale i inne firmy z branży. Z osuwiskiem nie miało więc za wiele wspólnego. Zwłaszcza, że deklaracja padła 22 września, a do osuwiska doszło kilka dni później.
Reasumując: w mojej opinii PGE nie do końca poradziła sobie na początku osuwiska komunikacyjnie (choć oczywiście informowała o sprawie) dlatego wokół tego tematu narosło wiele plotek, niedomówień i domysłów. Zwłaszcza w pierwszych dniach, gdy naprawdę nie było wiadomo, kiedy osuwisko się zatrzyma. A pogoda nie pomagała. Czy faktycznie spękania były wcześniej, a ktoś sprawę zbagatelizował, jak sugerowali internauci? „Od początku powstania zwałowisko jest regularnie poddawane analizom i ekspertyzom specjalistów. Ostatnia ekspertyza dotycząca stateczności zwałowiska została opracowana przez ekspertów AGH w czerwcu 2016 r. Ekspertyza obejmuje lata 2016-2018” – odpowiada PGE.
Pytań i wątpliwości na pewno pojawi się jeszcze wiele. A kto i jak na nie odpowie – to już zupełnie.