Nieprzewidywalność i gwałtowne wzrosty na rynku uprawnień do emisji stały się łatwym celem przeciwników unijnej polityki klimatycznej i wzmogły częściowo słuszną krytykę. Jednak patrząc szerzej – jesteśmy świadkami płacenia kosztów ogromnego zapóźnienia transformacji energetycznej kraju- pisze Paulina Masternak ze Studenckiego Koła Naukowego Energetyki SGH.
W ubiegłym miesiącu ceny uprawnień do emisji gazów cieplarnianych w ramach Europejskiego Systemu Handlu Emisjami przekroczyły barierę 55 euro za tonę ekwiwalentu dwutlenku węgla. Jest to ponad dwukrotny wzrost względem początku tego roku i wszystko wskazuje na to, że nie ma co liczyć na trwałe spadki.
Głównym powodem, który uzasadnia nagłe zwyżki cen uprawnień do emisji są zaostrzone cele klimatyczne. Podwyższenie celu pośredniego redukcji emisji do 2030 roku z 40 do 55 procent względem roku 1990 zostało przyjęte przez Parlament Europejski w kwietniu tego roku. Co się z tym wiąże, zwiększono współczynnik liniowy redukcji emisji (LRF) z 1,74 do 2,2 procent. Dało to jasny sygnał rynkowi odnośnie do “zielonej” ścieżki wychodzenia z kryzysu i wzbudziło w inwestorach pewność co do przyszłych wzrostów cen. W konsekwencji przełożyło się to na zwiększone zainteresowanie instytucji finansowych rynkiem handlu emisjami. Zdecydowanie zwiększyły się pozycje długie zakładające wzrost cen – ich liczba podwoiła się od listopada 2020 roku. Jednak zwyżki te nie są tylko efektem wzmożonej aktywności inwestorów. Również podmioty emitujące znacznie zwiększyły popyt na uprawnienia zabezpieczając się przed spodziewanymi wzrostami. W efekcie ceny uprawnień do emisji podczas pandemii biły kolejne rekordy, mimo że popyt na energię w 2020 roku zaliczył dwukrotnie większy spadek niż podczas kryzysu lat 2008-2009.
Z ekonomicznego punktu widzenia istotne jest, że rokrocznie podaż pozwoleń na emisje maleje, co może sprzyjać tworzeniu się baniek cenowych. Instalacje EU ETS nie mogą w sposób typowy dla strony popytowej reagować na zmiany w cenach. Muszą one zabezpieczyć odpowiednią liczbę pozwoleń, aby pokryć swoje emisje, i nie mają tutaj żadnej alternatywy (substytutu) dla pozwoleń, więc krótkookresowo popyt na nie jest nieelastyczny. Tym bardziej biorąc pod uwagę specyfikę wytwarzania energii, podmioty te nie mogą po prostu zmniejszyć produkcji energii, aby uniknąć kosztów. Z kolei dla inwestorów pozwolenia na emisje to niemal ‘safe bet’, bowiem instalacje zakupią uprawnienia do emisji po dowolnej cenie nieprzekraczającej 100 euro za tonę (jest to kara za nadwyżkowe emisje niepokryte pozwoleniami), a wzrost cen jest uzasadniony i oczekiwany. Alternatywą dla podmiotów przemysłowych byłoby zaprzestanie produkcji, a w długim terminie – zmiana sposobu produkcji na mniej emisyjny, co dotyczy również wytwórców energii.
Z drugiej strony Komisja Europejska dysponuje narzędziami, które może wykorzystać, gdy dojdzie do zbyt wysokich wzrostów cen. Artykuł 29a dyrektywy o europejskim systemie handlu stanowi, że Komisja na wniosek kraju członkowskiego niezwłocznie zwołuje posiedzenie Komitetu (Climate Change Committee – CCC) ,,jeżeli przez okres dłuższy niż sześć kolejnych miesięcy ceny uprawnień są ponad trzykrotnie wyższe od średniej ceny uprawnień na europejskim rynku uprawnień do emisji dwutlenku węgla w dwóch poprzednich latach”.
Choć również sam fakt rozpatrywania cen na poziomie wyższym niż 50 euro/tCO2eq jako spekulacja powinno zniechęcać inwestorów do dalszego nakręcania cen, ponieważ zwiększa się ryzyko podjęcia interwencji na rynku. Do takich nagłych spadków cen EUA dochodziło już w przeszłości, zaraz po zapowiedziach możliwej interwencji ograniczającej spekulację. Jednak patrząc na głosy polityków unijnych, w najbliższym czasie nie planuje się podjęcia interwencji odnośnie do ceny pozwoleń na emisje. Frans Timmermans zapytany o rekordowo wysokie ceny CO2 odpowiedział: ,,To rynek, więc kim jestem, żeby powiedzieć, co jest za wysokie lub za niskie? To mechanizm rynkowy, ale jeśli chcemy osiągnąć nasze cele, myślę, że cena powinna być znacznie wyższa niż 50 euro.”
Interwencje na tym ściśle regulowanym rynku nie są czymś nowym – UE systematycznie usuwa z rynku nadwyżkowe pozwolenia na emisje, które narosły w wyniku kryzysu finansowego oraz kryzysu strefy euro. Przed 2018 rokiem ceny wahały się na poziomie 10-15 euro/t, co nie wykorzystywało całkowitego potencjału do redukcji emisji. W wyniku reform planowanych na czerwiec 2021 w EU ETS, pula uprawnień do emisji może się dodatkowo zmniejszyć w ramach Market Stability Reserve.
Patrząc na niskie ceny EUA przed rokiem 2018, obecną zwyżkę cen powinno się odbierać jako korektę ceny na rynku do poziomów, do których w najkorzystniejszym scenariuszu mogliśmy dochodzić stopniowo. Znaczną, ale jednak korektę. Mając na uwadze naczelny cel ETS – redukcję emisji CO2 w sposób efektywny kosztowo i zwiększanie konkurencyjności czystych źródeł energii – cena ta musi utrzymać się w trendzie wzrostowym. Według analityków muszą one osiągnąć blisko 100 euro za tonę, aby ekologiczne technologie przemysłowe były konkurencyjne w stosunku do alternatywnych, wysokoemisyjnych. W niedalekiej przyszłości coraz mniej konkurencyjny będzie się stawał również gaz, który ma odegrać kluczową rolę w transformacji energetycznej Polski – o czym zdaje się póki co nie myśleć.
Wysoka cena uprawnień do emisji nie powinna być rozpatrywana tylko z perspektywy zwiększonych wydatków sektora energetycznego i przemysłu. Należy mieć na uwadze, że wpływy ze sprzedaży uprawnień do emisji są wpływami do budżetu państwa. 12 maja wyniosły one rekordowe 625,6 mln zł (sprzedaż 2 575 tys. EUA w cenie 53,95 EUR/t). To na państwie spoczywa obowiązek odpowiedniego zarządzenia tym dochodem w sposób przyspieszający transformację w stronę niskoemisyjnych źródeł energii i zwiększania efektywności energetycznej. Ułatwią to zmiany ujęte w niedawno opublikowanych wytycznych Komisji Europejskiej odnośnie do pomocy publicznej. Wśród zmian KE dopuściła możliwość zwiększenia maksymalnej intensywności pomocy publicznej określonej obecnie na poziomie 75 procent w przypadku, gdyby taki poziom pomocy był niewystarczający dla zapewnienia odpowiedniej ochrony przed ryzykiem ucieczki emisji poza system. W takich sytuacjach państwo członkowskie może podnieść rekompensaty do wysokości ograniczającej koszty pośrednie do poziomu 1,5 proc. wartości dodanej brutto przedsiębiorstwa (wcześniej 0.5 proc.). W Polsce rekompensaty te są potrzebne tam, gdzie znaczna część instalacji opiera się na węglu, a wyższe ceny emisji blokują konieczne inwestycje w transformację – jak chociażby w ciepłownictwie.
Ponadto, rekompensaty te są potrzebne, póki nie zostaną wprowadzone dodatkowe mechanizmy równoważące brak symetrii w opłatach od emisji na świecie. Ułatwią to planowane mechanizmy „Carbon Border Adjustment”, które mają szansę znacznie przyczynić się zmniejszenia zjawiska znanego w problematyce przedmiotu jako „carbon leakage” poprzez nakładanie równoważących ceł węglowych. Problem ten dotyczy z jednej strony przenoszenia wysokoemisyjnego przemysłu i produkcji poza granice UE, z drugiej zastępowania rodzimych produktów tańszym importem, który to nie jest obłożony tak wysokimi opłatami za emisję. Bez tego rodzaju równoważących mechanizmów, emisje mogłyby zostać obniżone tylko lokalnie kosztem stopniowej dezindustrializacji krajów Unii Europejskiej.
Nieprzewidywalność i gwałtowne wzrosty na rynku uprawnień do emisji stały się łatwym celem przeciwników unijnej polityki klimatycznej i wzmogły częściowo słuszną krytykę. Jednak patrząc szerzej – jesteśmy świadkami płacenia kosztów ogromnego zapóźnienia transformacji energetycznej kraju. Patrząc na zachowawczość polskich rządzących w odchodzeniu od węgla i brak strategii dążenia do neutralności klimatycznej nasuwa się wniosek, że cena za emisję CO2 jest nadal za niska, skoro nie skłania ona do przemyślenia na nowo kierunków naszej transformacji i jej zintensyfikowania.