W 1212 roku wyruszyły dwie krucjaty dziecięce. Ich uczestnikami były dzieci francuskie i niemieckie. Miały one przez samą czystość serca oswobodzić Ziemię Świętą zawstydzając bezczynnych dorosłych – pisze prof. dr hab. inż. Władysław Mielczarski z Politechniki Łódzkiej.
Krucjata dzieci francuskich pod przewodnictwem 12-letniego pastuszka Stefana z Cloyes licząca około 30 tysięcy dzieci skończyła się w Marsylii, kiedy większość dzieci zniechęcona tym, że morze nie chciało samo „rozstąpić się” aby otworzyć im drogę do Ziemi Świętej wróciła do domu, a pozostali zostali sprzedani jako niewolnicy. Druga krucjata dziecięca z Niemiec pod przewodnictwem samozwańczego proroka Mikołaja z Kolonii i licząca 12 tysięcy dzieci wyruszyła przez Alpy do Genui. Po drodze wiele z nich zmarło z głodu i wycieńczenia. Grupa, która dotarła do Genui również zniechęcona postawą Morza Śródziemnego, które nie chciało samo „rozstąpić się” rozproszyła się. Te krucjaty dziecięce były podejmowane po siedmiu rycerskich wyprawach krzyżowych oraz wielu ludowych krucjatach, które nie były w stanie utrzymać w rękach chrześcijańskich Jerozolimy, pomimo chwilowych sukcesów.
Dziś w początku XXI wieku sytuacja powtarza się. Kiedy dorośli coraz bardziej rozumieją, że naturalnym zmianom klimatycznym trudno przeciwstawić się. Marsze dzieci mają uratować Ziemię przed ociepleniem klimatu. Rolę dwunastoletniego pastuszka Stefana z Cloyes prowadzącego pierwszą krucjatę dziecięcą przejęła szwedka Greta. Na szczęście obecne dziecięce krucjaty klimatyczne nie skończą się tak tragicznie, a spacer w manifestacji zamiast nudnych lekcji w szkołach, które i tak niewiele uczą, nikomu nie zaszkodzi.
Analogia między krucjatami, a protestami dziecięcymi w sprawie klimatu nasuwa się sama. Wówczas w średniowieczu zrozumiano, że ówczesny świat chrześcijański nie dysponuje dostatecznie dużymi zasobami aby osiągnąć stawiane przed krucjatami cele. Obecnie również większość państw nie widzi sensu na trwonienie środków na działania, które i tak nie osiągną pożądanych rezultatów. Można to zauważyć obserwując wyniki szczytów klimatycznych nazwanych COP (Conference of the Parties).
Największym osiągnięciem był COP w Paryżu w 2015 r., gdzie uczestniczące państwa zgodziły się, że w przyszłości podejmą zobowiązujące cele redukcji dwutlenku węgla. Kolejne COP w 2016 roku oraz w 2017 r. były w zasadzie przygotowaniami do COP w Katowicach w 2018 r. i w Rio de Jeneiro w 2019 r., gdzie miały zapaść zobowiązujące ustalenia. Jednakże do podjęcia zobowiązujących ustaleń rządy krajów członkowskich ONZ nie kwapiły się zbytnio. W Katowicach nie było przywódców państw, głównych emiterów CO2, którzy mogliby podjąć wiążące decyzje. W dodatku uczestnicy konferencji odmówili dołączenia do materiałów COP specjalnie na tę okazję przygotowanego alarmistycznego raportu IPCC, a rząd Brazylii zrezygnował z organizacji kolejnego szczytu klimatycznego w Rio de Janeiro.
Awaryjnie udało się wyznaczyć Santiago de Chile na miejsce kolejnej konferencji klimatycznej, jednak do końca czerwca 2019 r. niewiele działo się. Impulsem była konferencja SB50 w Bonn, po której podpisano porozumienie pomiędzy Chile i ONZ o organizacji kolejnego COP w grudniu 2019 r. Przygotowaniem do tego następnego COP miała być obecna konferencja ONZ w Nowym Jorku, która jednak również nie przyniosła znaczących rezultatów. Nawet Unia Europejska powstrzymała się od nowych inicjatyw, chociaż przy okazji prezydent Francji obwinił Polskę jako hamulcowego i na tym poprzestano.
Jest dosyć oczywiste, że największe kraje świata i zarazem emitenci CO2 nie zamierzają podejmować wiążących prawnie zobowiązań, poza ogólnymi deklaracjami. W szeregach mobilizowanych do krucjaty dzieci też wielkiego entuzjazmu nie widać. Dziś w Łodzi na ulicy Piotrkowskiej odbył się taki dziecięcy marsz. Było około 150-200 osób. Prowadzący demonstrację wykrzykiwali różne hasła, słabo podejmowane przez dosyć zniechęcone dzieci. Fajnie, że nie ma szkoły, ale czy musimy chodzić po Piotrkowskiej z jakimiś napisami na tekturowych pudełkach. Lepiej byłoby iść do kina, albo do parku. I chyba większość z nich kolejnym razem tak zrobi, bo przecież „morze i tak nie chce się rozstąpić”.
Mielczarski: OZE nie pokonają praw fizyki. Zostaje nam węgiel