KOMENTARZ
Rafał Zasuń
WysokieNapiecie.pl
Unia energetyczna, „cudowne dziecko” Donalda Tuska, zaczyna dorastać. Choć szczegółowe propozycje coraz bardziej irytują polskich energetyków, to trzeba pogodzić się z faktem, że innej unii nie będzie.
Dla byłego polskiego premiera a dziś szefa Rady Europejskiej, unia energetyczna oznaczała przede wszystkim gaz. Kontekst polskich propozycji sprzed dwóch lat był oczywisty: wojna na Ukrainie i pogorszenie stosunków z Rosją podważało zaufanie do gazu ze Wschodu.
Zmniejszenie zależności krajów wschodniej Europy od rosyjskiego dostawcy, koniec z nieuczciwymi praktykami rynkowe Gazpromu, likwidacja ogromnego zróżnicowania cen gazu w poszczególnych krajach UE, większa integracja rynków i zapewnienie bezpieczeństwa dostaw – to były cele polskiego rządu.
Tusk zaproponował też środki, które miały pomóc w realizacji tego celu. Gwoli przypomnienia – były to m.in. rozwój infrastruktury, opracowanie rejestru klauzul zakazanych w kontraktach gazowych (np. zasada take or pay czy zakaz reeksportu), kontrola umów gazowych przez Komisję Europejską. Osławione wspólne zakupy gazu, z których w Polsce media zrobiły główny punkt programu Tuska, w rzeczywistości miały marginalne znaczenie, były raczej wisienką na torcie.
Dodajemy gazu w gazie
Znaczna część postulatów gazowych znalazła się w konkluzjach Rady Europejskiej. Przede wszystkim rozwój infrastruktury oraz zwiększenie bezpieczeństwa energetycznego. Służyć ma temu nowelizacja rozporządzenia SOS, które reguluje przepływy gazu między krajami UE w sytuacjach awaryjnych. Komisja Europejska szykuje obecnie zmiany przepisów.
O obowiązkowych wspólnych zakupach gazu możemy zapomnieć – de facto żaden kraj UE nie pali się do tego pomysłu.
O co toczy się więc gazowa rozgrywka w Brukseli? M.in. o kontrolę umów gazowych. W unijnych instytucjach ścierają się dwa nurty. Jedni chcą aby każdą taką umowę, obojętnie czy zawiera ją rząd czy firma prywatna, Komisja Europejska sprawdzała ex ante.
Inaczej mówiąc, każda firma, która podpisze umowę z Gazpromem czy Qatar Gas musiałaby dawać ją do akceptacji urzędnikom Komisji.
Z pozoru wydaje się to bezzasadną podejrzliwością i biurokratyczną ingerencją w działania przedsiębiorstw. Ale rezultaty postępowania, które niedawno zakończyła komisarz ds konkurencji Margreth Vestager w sprawie umów z Gazpromem pokazują, że nie jest to takie proste. Bywało, że firmy unijne w zamian za rabaty czy inne bonusy zgadzały się na klauzule tak jaskrawo sprzeczne z unijnym prawem, że trudno przypuścić iż nikt się tego nie domyślił. Przykładowo według nieoficjalnych informacji w bułgarskim kontrakcie z Gazpromem znalazł się zapis iż rząd w Sofii będzie popierał South Stream.
Przeciwnicy kontroli uważają jednak, że Komisja nie ma ani możliwości ani też potrzeby sprawdzania wszystkich gazowych kontraktów firm prywatnych, bo jest ich za dużo. Powinna więc ex ante sprawdzać tylko państwowe, w prywatne zaś ingerować jedynie wtedy gdy otrzyma sygnał wskazujący, że coś jest nie tak.
Prąd kopie po kostkach
O ile gazowa unia energetyczna jest więc sporym sukcesem Polski, o tyle zupełnie inaczej przedstawia się unia „elektryczna”.
Prądu w przeciwieństwie do gazu nie da się magazynować, trudniej więc zapewnić swobodne przepływy między państwami, znacznie większa jest też rola operatora sieci przesyłowych.
Przez ostatnie kilka lat mamy w UE prawdziwą rewolucję na rynku energii elektrycznej. Prąd z odnawialnych źródeł wypiera z rynku energię ze źródeł tradycyjnych. Ma pierwszeństwo w dostępie do sieci i jest subsydiowany poprzez gwarantowane ceny i inne systemy wsparcia.
Ceny na rynku hurtowym spadają, elektrownie konwencjonalne zamiast 6 tys. godzin w roku pracują na pół gwizdka. Ale wciąż są potrzebne – kiedy wiatr nie wieje a słońce nie świeci prąd musi być w gniazdkach. W wielu krajach UE toczy się więc dyskusja czy nie powinno się dopłacać elektrowniom tradycyjnym za to, że są gotowe do zapewnić odpowiednią ilość mocy w systemie. Ale Komisja Europejska na tzw. mechanizmy mocowe (capacity mechanisms) patrzy bardzo niechętnie.
-Jeśli już mają powstawać, to nie w każdym kraju z osobna, lecz na szczeblu regionalnym, np. dla Polski, Niemiec i Czech łącznie. –Problem braku mocy w szczytach należy rozwiązywać wygładzając same szczyty, np. sterując popytem – tłumaczą nam urzędnicy w Brukseli.
Komisja uważa też, że bezpieczeństwo energetyczne zapewnia nie dopłacanie przez państwo do tradycyjnych elektrowni, lecz zwiększona wymiana transgraniczna. Z ulotek opracowanych przez Komisję można się dowiedzieć, że unia energetyczna ma służyć przede wszystkim integracji źródeł odnawialnych w całej UE. Bo jeśli wiatr nie wieje i nie ma słońca na Pomorzu, to może akurat świecić w Meklemburgii, więc brakujący prąd popłynie stamtąd.
Operatorzy wszystkich krajów Unii łączcie się
Dlatego Komisja ogromny nacisk kładzie na budowę połączeń transgranicznych. Do 2020 r. pójdzie na to 35 mld euro, dzięki czemu każdy kraj ma osiągnąć przynajmniej 10 proc. poziom handlowej wymiany międzynarodowej.
Co to oznacza dla Polski? O tym w dalszej części artykułu na WysokieNapiecie.pl