KOMENTARZ
Karolina Baca-Pogorzelska
Dziennik Gazeta Prawna
Jeśli bukmacherzy zaczną przyjmować zakłady dotyczące budowy nowego bloku 1000 MW w Ostrołęce przez Eneę i Energę, to chyba pierwszy raz w życiu obstawiłabym…
Gdańska Energa i poznańska Enea ogłosiły, że do lutego 2017 szukają wykonawcy swej wspólnej inwestycji, która ma kosztować ok. 5,5-6 mld zł i spalać węgiel kamienny z kopalń Polskiej Grupy Górniczej, której Energa jest udziałowcem. Energa podpisała już z PGG wieloletni kontrakt na dostawy paliwa o wartości ok. 4 mld zł. Brzmi nieźle.
Tyle tylko, że jak pamiętam prezentację strategii Energi, to przypomina mi się zdanie, które padło tam kilkakrotnie. „Ostrołęka się zbilansuje, jeśli w Polsce powstanie rynek mocy”. Rynek mocy, czyli system opłat dla producentów energii elektrycznej w zamian za utrzymywanie w systemie pewnego poziomu dostępnej mocy. Ma to zapobiegać takim sytuacjom, z jakimi mieliśmy do czynienia np. w sierpniu 2015 r., gdy mieliśmy za mało prądu i na chwilę wrócił mityczny „dwudziesty stopień zasilania”. A groźba braku energii w Polsce jest dzisiaj naprawdę realna.
Rząd chce, by te „pewne moce” były oczywiście mocami węglowymi, co w Polsce akurat specjalnie dziwić nie powinno, skoro 83 proc. energii elektrycznej produkujemy z węgla kamiennego i brunatnego.
Wydaje się jednak, że Komisja Europejska, która musi nam wydać zgodę na ten rynek mocy, przejrzała nas na wylot. Bruksela wydaje się mówić: spalajcie sobie ten wasz węgiel, ale bez rynku mocy. No a bez rynku mocy te wielomiliardowe inwestycje w gigantyczne bloki konwencjonalne mogą się okazać totalną klapą.
Komisja Europejska dla BiznesAlert.pl: Węgiel tak, ale bez wsparcia rynku mocy
A przecież Ostrołęka to nie jedyny tego typu projekt. Dziś PGE buduje 1800 MW w Opolu (2 bloki po 900 MW) na węgiel kamienny i 450 MW w Turowie na węgiel brunatny. Enea w swoich Kozienicach mozolnie kończy opóźnione 1075 MW. Tauron męczy się z 910 MW w Jaworznie, gdzie potrzebuje zewnętrznego partnera. A rząd mówi o kolejnych tego typu inwestycjach, jak np. elektrownia IGCC koło Bogdanki – ok. 500 MW mocy, ale nie z samego węgla, tylko z gazu z węgla. Co jakiś czas wraca też temat budowy elektrowni Czeczott na Śląsku, w sąsiedztwie kopalń Piast i Ziemowit. Biorąc pod uwagę wielkie prawdopodobieństwo zakupu jednak przez polskie konsorcjum elektrowni w Rybniku, gdzie też trzeba zbudować nowy blok zastanawiam się, czy trochę nie przesadzamy.
Pytanie , czy naprawdę potrzebujemy tylu mocy węglowych? Czy one poprawią nasz bilans energetyczny i faktycznie sprawią, że unikniemy blackoutu? Owszem, będziemy wyłączać wiele przestarzałych mocy węglowych i chodzi tu o kilka gigawatów. Ale biorąc pod uwagę małą elastyczność tak wielkich bloków nie jestem przekonana do tej propagandy sukcesu.
Unia Europejska w pakiecie zimowym ogłoszonym na przełomie listopada i grudnia zdaje się potwierdzać te wątpliwości. Jeśli faktycznie utrzyma się zapis o emisji CO2 na poziomie 550 g/kWh, to z węglowym rynkiem mocy w Polsce możemy się pożegnać. Żadna elektrownia opalana czarnym złotem, nawet najnowocześniejsza ze sprawnością na poziomie 45 proc. (taką ma mieć Ostrołęka) nie jest w stanie spełnić takich wymagań. W przeciwieństwie np. do elektrowni gazowych, które świetnie wpisują się w to kryterium.
Musimy też pamiętać, że nasze zobowiązania dotyczące odnawialnych źródeł energii też zaczynają stać pod znakiem zapytania. Okazuje się bowiem, że Polska może w 2020 r. nie wypełnić celu 15 proc. produkcji energii elektrycznej z odnawialnych źródeł. Biorąc pod uwagę to, jak Bruksela patrzy nam na ręce w węglowych tematach, nad każdą wielką inwestycją w blok konwencjonalny należałoby się jednak trzy razy razy zastanowić. Albo obstawić coś u bukmacherów…