O ile ustawa o jakości paliw stałych przeszła pierwsze czytanie w komisji skarbu i energii jednogłośnie, tak w przypadku nowelizacji ustawy o odnawialnych źródłach energii (OZE) stało się inaczej – projektem dokumentu zajmie się jeszcze 11-osobowa podkomisja. A czasu na zmiany mamy coraz mniej – pisze Karolina Baca-Pogorzelska z „Dziennika Gazety Prawnej”.
Gdybym miała się dziś założyć o to, czy uda się nam w 2020 r. osiągnąć wyznaczony przez UE cel 15 proc. udziału OZE w produkcji energii, to wcale nie byłabym do końca pewna swojej wygranej. A to dlatego, że na koniec 2016 r. udział ten lekko przekraczał 11 proc., a przyrost nowych mocy odnawialnych w ubiegłym roku był znikomy. Z danych Urzędu Regulacji Energetyki wynika, że na koniec 2017 r. łączna moc instalacji OZE przekraczała 8563 MW (niespełna 70 proc. stanowią tu moce wiatrowe), ale w roku ubiegłym przybyło niespełna 150 MW tych mocy. Mało. Za mało. Bo o ile OZE to ok. 20 proc. naszych zainstalowanych mocy, tak wymagane w 2020 r. 15 proc. ma dotyczyć udziału w produkcji energii, a nie samych mocy. Wszyscy zainteresowani wiedzą doskonale, skąd wziął się problem. Ponieważ większość mocy OZE to wiatraki, to zmiany przepisów uderzyły w nie najmocniej.
Mam tu na myśli ustawę o odnawialnych źródłach energii oraz tzw. ustawę odległościową ze słynnym zapisem 10H sprawiającym, że nowych farm wiatrowych nie można stawiać bliżej niż dziesięciokrotność wysokości masztu od zabudowań (w praktyce to ok. kilometr). Przy okazji zmian w przepisach okazało się, że starych instalacji nie można remontować, więc w zasadzie powinny dokonać żywota. A czarę goryczy przelała zupełnie inna sprawa, czyli wypowiedzenie umów (Tauron) lub unieważnienie (Energa) farmom wiatrowym, od których koncerny kupowały zielone certyfikaty. Nie przesądzajmy, czy miały tu rację czy nie. Do dziś bowiem naprawdę trudno mi zrozumieć jak można było zapisać w 15-letnich umowach niemal na sztywno cenę zielonych certyfikatów, czyli praw majątkowych, nie biorąc pod uwagę jakiejkolwiek zmienności rynku. A skoro ceny spadły – spółki energetyczne musiały zacząć działać, by ich zarządów nikt nie oskarżył o działanie na szkodę firmy. Ale wiatrakowcy powiedzieli: zaraz, zaraz. Przecież umowa jest umowa, robicie nas w bambuko. No i poszli do sądu. Ba, Amerykanie z Invenergy nawet do międzynarodowego arbitrażu, z którego po wyroku TSUE firmy z UE korzystać już powołując się na BIT (umowy dwustronne o wzajemnej ochronie inwestycji).
Trudno dziś uwierzyć, że Invenergy żądając od Polski ok. 2,5 mld zł kwotę taką otrzyma. Ale w to, że szansę na wygraną w ogóle ma, uwierzyć się jednak da. Dlatego w całej tej dość patowej sytuacji dobrze się stało, że rządzący – może nie wprost – uderzyli się w pierś i powiedzieli, że trzeba się trochę z OZE przeprosić zwłaszcza, jeśli faktycznie planujemy np. budowę na Bałtyku morskich farm wiatrowych (a podobno planujemy – piszę podobno, bo zaktualizowanej polityki energetycznej kraju na oczy nie widziałam i zapewne nie jestem jedyna…). Szkoda tylko, że procedowanie nowelizacji odbywa się tak powoli. Znając życie podkomisja też będzie potrzebowała trochę czasu, by przedstawić efekt swoich prac komisji skarbu i energii, a potem będą wakacje i tak dalej…
Swoją drogą nie przestaje mnie mimo wszystko dziwić fakt, że sprawami OZE będzie się w resorcie energii zajmowała ta sama osoba, co sektorem węglowym, czyli wiceminister Grzegorz Tobiszowski. Dla mnie to mimo wszystko pewien konflikt interesów, do którego doszło po odchudzaniu resortów przez premiera Mateusza Morawieckiego, ale gdy słuchałam pana ministra podczas posiedzenia komisji (do Sejmu dziennikarzy nie wpuszczono, bo wstrzymano wydawanie przepustek jednorazowych, a kancelaria uznała, że to nie jest ograniczenie mediów, bo przecież są w środku ci z przepustkami stałymi – szkoda tylko, że oni dość rzadko zajmują się energetyką) nie odniosłam wrażenia, że próbuje prace nad nowelą OZE opóźniać, tylko skłania się ku temu – podobnie jak członkowie komisji – by ten projekt został jak najlepiej dopracowany. I mam nadzieję, że się tu nie mylę.