Media lubią chwytliwe nazwy. Nie dziwi więc, że podchwyciły ukute gdzieś w brukselskich korytarzach porównanie Europejskiego Zielonego Ładu do planu Marshalla. Problem z tym porównaniem jest jednak taki, że o ile logika planu Marshalla przypominała proces odbudowy warszawskiej Starówki – ratować, co się z wojennej zawieruchy ostało, by stworzyć coś od podstaw, o tyle logika Europejskiego Zielonego Ładu przypomina raczej plan generalnego remontu oparty o wyburzenie ścian nośnych – pisze Urszula Kuczyńska*.
Pomysł jest dobry, ale gorzej z realizacją
Sam pomysł na stworzenie programu – zwłaszcza w obszarze klimatu – jest godny pochwały a porównanie do planu Marshalla jest jasnym sygnałem, że rządzący rozumieją konieczność powrotu do działań skoordynowanych, skupionych na realizacji nadrzędnego celu. Tym celem dla Europejskiego Zielonego Ładu ma być adaptacja do zmian klimatu i walka o to, by przeciwdziałać ich pogłębianiu.
Największym źródłem emisji CO2 do atmosfery jest w UE spalanie paliw kopalnych. Według danych Eurostatu za 2018, oparty o węglowodory sektor energetyki oraz transport (w tym lotniczy) odpowiadają aż za 78% emisji z unijnej gospodarki. Gdy wziąć pod uwagę, że transport w dużej mierze można i trzeba zelektryfikować – choćby przenosząc tiry na tory, upowszechniając pojazdy elektryczne i przesadzając ludzi w szynowy transport publiczny – staje się jasne, że to właśnie skuteczna dekarbonizacja energetyki będzie kluczem do klimatycznego sukcesu.
Potwierdza to nawet pobieżne zapoznanie się ze scenariuszami dekarbonizacji opracowanymi przez IPCC: również tam kładzie się ogromny nacisk na transformację energetyczną.
W każdym kraju UE sytuacja energetyki wygląda inaczej – każdy z nich startuje więc z innego poziomu. W przypadku Polski „dekarbonizacja” przybiera znaczenie dwojakie: oznacza nie tylko konieczność zmniejszenia emisji CO2, ale też zerwanie z uzależnieniem od węgla, który według danych GUS za 2018 odpowiada za 76% produkcji energii elektrycznej w naszym kraju.
Nawet inne kraje naszego regionu mają bardziej zdywersyfikowane miksy paliwowe: w 2017 roku w Słowacji 58 procent energii produkowały bezemisyjne elektrownie jądrowe, w Rumunii spalanie paliw kopalnych dawało 42 procent a elektrownie wodne aż 27 procent produkcji.
Te liczby – i emisyjność gospodarek jako ich pochodna – są, oczywiście, wypadkową wielu decyzji polityczno-gospodarczych podjętych w przeszłości. Nasz stosunek do tych decyzji – a mój jest wyjątkowo krytyczny – nie zmieni polskiej sytuacji wyjściowej. Tę , paradoksalnie, najłatwiej będzie przyrównać z … Niemcami.
Niemcy, pomimo prowadzonej od 9 lat transformacji energetycznej – tzw. Energiewende – też pozostają zależni od węgla, w tym brunatnego. Energiewende kosztowała już naszych sąsiadów setki miliardów euro (IAEE ocenia, że wydatki na transformację to ok. 0,8 procent niemieckiego PKB rocznie przez ostatnie 9 lat), doprowadzając do wzrostu cen energii dla odbiorców końcowych i ubóstwa energetycznego w kraju.
I co? Niewiele. Pomimo tych poświęceń, Niemcy wciąż mają jeden z najbardziej emisyjnych sektorów energetyki w UE: według analizy Environmental Progress, niemiecka energetyka w 2016 roku emitowała nawet dziesięciokrotnie więcej CO2 niż francuska, oparta w 71 procentach na energetyce jądrowej.
Jak to możliwe? Możliwe, aczkolwiek nieracjonalne. Niemcy za cel postawiły sobie przede wszystkim wyjście z atomu i rozwój odnawialnych źródeł energii, wcale nie zarzucenie spalania węgla. Nic nie obrazuje tego lepiej niż wyłączenie na koniec 2019 roku sprawnego reaktora w Phillipsburgu i … oddanie kilka miesięcy później do użytku ogromnego bloku węglowego Datteln 4.
I tutaj rysuje się zasadniczy problem z wypracowanym w Brukseli Europejskim Zielonym Ładem. Przy bliższej analizie, cel głębokiej dekarbonizacji – dokładnie tak jak w przypadku Niemiec – okazuje się w zasadzie celem jedynie deklaratywnym. Celem Europejskiego Zielonego Ładu jest bowiem aktywne podnoszenie udziału instalacji OZE w miksach energetycznych poszczególnych krajów.
Nie ma bowiem innego uzasadnienia, dla którego Europejski Zielony Ład miałaby wspierać akurat w zakresie energetyki Francja. Ta, jako atomowo-wodna potęga, jest – wraz z innymi krajami bogatymi w hydroenergię – czempionem kontynentu, jeśli chodzi o emisje z energetyki. Tymczasem, rząd Emmanuela Macrona ogłosił plan zredukowania udziału atomu we własnym miksie na rzecz OZE.
Decyzja Francji dziwi, ale nie jest do końca nieracjonalna. Francja na rozwój instalacji OZE dostanie europejskie dopłaty oraz zostanie częścią europejskiej, zielonej rewolucji – i to pomimo faktu, że emisyjność jej energetyki wskutek tej decyzji nieco jednak wzrośnie. Stabilność i podstawę systemu zapewnia we Francji atom, który w czasach, kiedy powstawał nie był projektowany tak, aby podążać za obciążeniem sieci. Jak wskazuje rządowa Strategia narodowa na rzecz niskich emisji, wzrost penetracji OZE będzie dla Paryża oznaczał konieczność wsparcia się gazem ziemnym. Jest to cena, jaką za współprzywództwo w Europie i udział w czołowym projekcie UE administracja Emmanuela Macrona jest w stanie zapłacić.
Większość modelowych scenariuszy dekarbonizacji sformułowanych w raporcie IPCC z 2019 roku zakłada nie tylko utrzymanie, ale i rozwój energetyki jądrowej na świecie. W zasadzie płynący z nich wniosek jest jasny: z bezemisyjnym atomem w miksie, transformacja energetyczna będzie szybsza i … tańsza (Jenkins et al., 2018).
Tymczasem, Europejski Zielony Ład pomija tę oczywistość i to pomimo twardych danych naukowych, jasnych wypowiedzi specjalistów z całego świata, w tym czołowego amerykańskiego klimatologa Jamesa Hansena, czy apeli dyrektora generalnego Międzynarodowej Agencji ds. Energii Fatiha Birola. Jest to tym bardziej uderzające, że energetyka jądrowa zapewnia prawie 50 procent produkcji niskoemisyjnej energii elektrycznej w UE.
Europejskie spory o atom to jednak temat na zupełnie osobną dyskusję. Unoszą się nad nimi autentyczne opary absurdu, więc chyba wystarczy wiedzieć, że w ich wyniku w europejskiej taksonomii i na użytek Europejskiego Zielonego Ładu energetykę jądrową zaklasyfikowano jako „paliwo przejściowe” razem z … gazem ziemnym.
Tutaj rodzą się dwa pytania. Pierwsze to po co nam gaz ziemny?
Odpowiedź jest bardzo prosta. Pomimo marzeń o wodorze, fuzji termojądrowej i superbateriach nie dysponujemy jeszcze jako ludzkość sprawdzoną, wielkoskalową technologią międzysezonowego magazynowania energii. To tylko w teorii tak pięknie brzmi, że przecież zawsze gdzieś wieje lub zawsze gdzieś świeci. Ta optymistyczna utopia zderza się w życiu z czymś tak prostym jak straty przesyłowe i konieczność wielokrotnego przeskalowania sieci. Gaz jest więc potrzebny jako moc rezerwowa dla niestabilnego OZE a nic chyba nie dowodzi lepiej konieczności tworzenia takich mocy rezerwowych niż to, że własną elektrownię gazową będzie miała … megafabryka Tesli powstająca pod Berlinem.
Jest więc jasne, że jeśli zależy nam na możliwie największej penetracji OZE w systemach energetycznych w Europie, gaz będzie konieczny, dużo gazu. A ten już wkrótce popłynie do Niemiec szerokim strumieniem magistralą Nord Stream 2. Dokąd potem popłynie z Niemiec pozostaje pytaniem otwartym.
Z punktu widzenia Polski jako kraju zależnego od węgla, sytuacja przedstawia się więc bardzo prosto: Europejski Zielony Ład nie zawiera żadnej realnej propozycji dotyczącej jego zastąpienia.
Węgla, jak pokazuje przykład Niemiec, nie da się zastąpić OZE bez względu na to, ile pieniędzy by na to nie wydać. Źródło dyspozycyjne można zastąpić tylko źródłem dyspozycyjnym. Wiedzą to górnicy: zarówno ci, którzy w Australii wylobbowali prawny zakaz rozwoju energetyki jądrowej , jak i polscy, którzy niedawno protestowali w Bełchatowie pod hasłem „Po co atom? Mamy węgiel.”
Pytanie stojące przed Polską jest więc proste: czy chcemy swoje bezpieczeństwo energetyczne po raz drugi w historii opierać o jedno źródło energii, czy może jednak mądrzej będzie tym razem wybrać większą dywersyfikację.
Nie ulega wątpliwości, że gazu ziemnego będziemy odchodząc od węgla potrzebować i choć sama zamiana węgla na gaz nie jest z klimatycznego punktu widzenia rozwiązaniem idealnym, to jednak jest już pewnym krokiem naprzód. Jedno jednak jest pewne: gaz z amerykańskich łupków jest daleko a do gazoportu w Świnoujściu nie trafia go na tyle, by mógł zastąpić węgiel w energetyce zawodowej. Z kolei kurek z gazem potrzebnym, by w pełni wdrożyć rozwiązania z Europejskiego Zielonego Ładu będzie już zawsze znajdować się w Moskwie. I choćby z tej przyczyny opieranie na nim bezpieczeństwa energetycznego kraju może okazać się ryzykowne. Naszą racją stanu jest się od niego nie uzależnić tak, jak uzależniliśmy się od polskiego węgla – chociaż ten przynajmniej miał tę zaletę, że był polski i pozwalał utrzymać niezależność energetyczną.
I tutaj dochodzimy do drugiego pytania o gaz i jego rolę w Europejskim Zielonym Ładzie. Zarówno gaz, jak i atom zostały według europejskiej taksonomii zaklasyfikowane jako „paliwa przejściowe”. Tymczasem, elektrownie jądrowe – jeśli doraźny interes polityczny nie zadecyduje inaczej – pracują po 40-60 lat a w USA dozór jądrowy już drugiej jednostce wydał zezwolenie na działanie przez 80. Skoro tak, to jak bardzo przejściowym paliwem ma być gaz? Z ust żadnego polityka – zwłaszcza Zielonych, którzy Nord Stream 2 promują – nie padła nigdy żadna deklaracja ani propozycja ram czasowych. Wiele jest obietnic na temat nadchodzących przełomów technologicznych, ale próżno szukać wiążących informacji o tym, jak długie ma być to europejskie gazowe przejście. I w sumie słusznie, ponieważ życia społeczeństw nie sposób planować w oparciu o rozwiązania, na które wszyscy mamy nadzieję, ale które jeszcze nie istnieją.
Europejski Zielony Ład to dokument ideologiczny
Europejski Zielony Ład należy chwalić za rozmach i ambicję. Nie należy go chwalić za uczynienie z walki o klimat gry na preferencje dla konkretnych technologii, bo to czyni go dokumentem ideologicznym, obliczonym również na korzyści ekonomiczne i polityczne dla tych, którzy mieli największy wpływ na jego ostateczny kształt. Z całą pewnością należy go otwarcie krytykować za to, że jeśli wziąć pod uwagę niechęć Brukseli do inwestycji w atom, jedyną realną propozycją, jaką ma dla uzależnionej od węgla Polski jest implikowane uzależnienie od importu gazu.
Ponoć tak się robi w psychiatrii: jedno uzależnienie zastępuje drugim, względnie nieszkodliwym. Polska to jednak nie pacjent, tylko duże państwo na wschodniej granicy Unii Europejskiej. Żyje w nim 38 milionów ludzi i kiedy beztroski architekt oznajmia, że zamierza nam w domu zburzyć ścianę nośną, to warto się uważnie przyjrzeć, dokąd realnie może nas ten jego wizjonerski pomysł zaprowadzić.
*Urszula Kuczyńska – współautorka programu ds. energetyki Lewicy Razem, wieloletnia pracownica sektora i związkowczyni, członkini inicjatywy FOTA4Climate