– Zastąpienie zasady 10H minimalnym dystansem 500 m między wiatrakiem, a budynkiem mieszkalnym jest racjonalne. Zgadzali się na to eksperci, inwestorzy, a także Ministerstwo Klimatu i Środowiska. Tylko poprawka posła Marka Suskiego do 700 m mocno wypacza pierwotne założenie – ocenia Paweł Poncyljusz, poseł Koalicji Obywatelskiej, w rozmowie z BiznesAlert.pl.
BiznesAlert.pl: Czy ograniczanie energetyki wiatrowej na lądzie ma uzasadnienie?
Paweł Poncyljusz: Nie ma żadnego uzasadnienia, aby blokować energetykę wiatrową na lądzie. Rozwiązania przyjęte przez PiS w 2016 roku w tzw. ustawie odległościowej były jak naprawianie zegara przy pomocy młotka. Wystarczyło użyć śrubokręta i lupy, a nie walić na oślep, co praktycznie zablokowało budowę farm wiatrowych w Polsce. Zakres potrzebnych zmian w 2016 roku to generalnie to, co teraz przyniosła do Sejmu pani minister klimatu Anna Moskwa. Politycy PiS w debatach publicznych podkreślają, że przecież od 2016 roku, przybyło około 2 GW mocy w wiatrakach tylko zapominają dodać, że to zasługa wydanych pozwoleń na budowę w ramach ustawy, która została zabita ich decyzjami. Sześć lat temu eksperci branży OZE proponowali „podregulowanie” przepisów tak aby pogodzić interesy właścicieli budynków mieszkalnych i inwestorów farm wiatrowych. Niestety PiS był zakładnikiem części swoich wyborców, którym obiecał zablokowanie takich inwestycji, odległości, które miały dzielić zabudowania od wiatraków (słynna dziesięciokrotność wysokości) spowodowały, że tylko 0,3 procenta powierzchni Polski kwalifikowało się do tego typu instalacji.
Jakie przepisy są racjonalne?
Decyzje o budowie farm wiatrowych muszą być podejmowane na poziomie społeczności lokalnej i samorządu gminnego. Oczywiście nie ma powrotu do patologii stawiania jednego wiatraka w centrum wsi, tylko po to, aby dostać pieniądze „na piwo” każdego dnia w roku. Skutki takiej decyzji odczuwali wszyscy mieszkańcy tylko, że oni nie mieli z tego żadnych pożytków. Zastąpienie zasady 10H minimalnym dystansem 500 m między wiatrakiem, a budynkiem mieszkalnym jest racjonalne – zgadzali się na to eksperci, inwestorzy, a także Ministerstwo Klimatu i Środowiska. Tylko poprawka posła Marka Suskiego do 700 m mocno wypacza pierwotne założenie. Jeśli w jakimś konkretnym przypadku jest konieczność zwiększenia dystansu farmy wiatrowej od zabudowań, to niech decydują o tym władze gminy. Czasem wystarczy dialog z lokalną społecznością albo gwarancja taniej energii dla mieszkańców – sąsiadów takiej instalacji. Uważam, że jest przesadą obowiązek sporządzania Miejscowych Planów Zagospodarowania Przestrzennego (MPZP) tylko po to, aby uruchomić procedurę wydania pozwolenia na budowę dla farmy wiatrowej. Trzeba wrócić do możliwości wydawania pozwoleń na podstawie tzw. Warunków Zabudowy. To wójt czy burmistrz gminy wydając te warunki przesądza czy dana działka kwalifikuje się na taką inwestycję. Taka decyzja będzie oceniana przez mieszkańców w trakcie kolejnych wyborów, co jest najlepszym czynnikiem dyscyplinującym. Zmuszanie gmin aby sporządzały MPZP dla łąk, pól i pastwisk jest tylko wydłużeniem procedury o 1-1,5 roku i generuje dodatkowe koszty dla samorządu. Przecież teren, na którym staną wiatraki nadal będzie przypuszczalnie użytkowany w ten sam sposób jak dotychczas, a na pewno nie staną tam budynki. Nie ma również uzasadnienia przepisów narzucających dodatkowe uprawnienia dla Urzędu Dozoru Technicznego (UDT) w zakresie nadzoru pracowników, którzy będą serwisowali wiatraki. To są tylko dodatkowe koszty i bariery administracyjne. Firma, która zbudowała taką instalację sama jest zainteresowana, aby wszystkie urządzenia pracowały bez awarii bo to oznacza większe dochody. Przyznanie Ministerstwu Sprawiedliwości w ramach nowelizacji tzw. ustawy odległościowej kwoty 500 mln zł na nowe etaty w administracji i sądach jest absurdalne i bezprecedensowe. Sejm RP zmienia tysiące różnych ustaw, ale żadnemu innemu resortowi nie przyznaje automatycznie dodatkowych pieniędzy tylko dlatego, że zwiększy się ilość spraw, które dana instytucja będzie musiała rozpatrzyć. Jestem przekonany, że te 500 mln jest ceną za zgodę na liberalizację ustawy 10 h dla środowiska politycznego Zbigniewa Ziobry, które głośno podnosiło swój sprzeciw wobec rozwiązań uzgodnionych między Mateuszem Morawieckim a Komisją Europejską.
Skąd bierze się impas wokół tych OZE?
Duża część polityków PiS nadal mentalnie tkwi w kopalni i trudno im zrozumieć dlaczego technologie OZE mają mieć prymat przed energetyką węglową. W trakcie obrad Komisji Energii, Klimatu i Aktywów Państwowych posłowie Zjednoczonej Prawicy, prezentowali krytyczne opinie na temat energetyki wiatrowej i zachwalali elektrownie oparte na węglu, których nikt nie chce z dnia na dzień zamykać. Nawet twarde argumenty o tym, że energia z OZE jest najtańsza, choć, jak wiadomo, jeszcze dość niestabilna i niedostępna w niektórych porach roku i doby, nie są brane pod uwagę, a wręcz kwestionowane. Ta niezdrowa fiksacja na węgiel jako najpewniejsze i najlepsze paliwo energetyczne nie pozwala na rzetelną dyskusję na temat wyzwań transformacji energetycznej przed którą stoi Polska. Sceptycy OZE nadal nie dostrzegają, że nie tylko Europa przechodzi na zieloną stronę mocy, ale robią to także Stany Zjednoczone czy Chiny, które przez wiele lat oponowały wobec tych idei w dyskusjach na łonie ONZ. Jest też ludzki wymiar oporu polityków prawicy do liberalizacji tzw. ustawy 10 h. Przecież większość tych posłów głosowała nad zaostrzeniem tego prawa, a teraz mają „odkręcić” to co kilka lat wcześniej zepsuli. Głupio im się do tego przyznać, więc nadal upierają się przy swoich błędnych przekonaniach, żeby nie wyjść na kompletnie niepoważnych gości. To musi boleć więc, pozostaje ośli upór wobec rzeczywistości.
Strony sporu obrzucają się oskarżeniami o reprezentację poszczególnych lobby w energetyce, a jaki jest interes Polski, także w kontekście Krajowego Planu Odbudowy?
Lobby w energetyce? Kiedy posłowie PiS grzmieli na komisji, że promowanie wiatraków to wspieranie producentów niemieckich i duńskich, to przypominałem im, że elektrownie węglowe są oparte na urządzeniach niemieckich, amerykańskich czy japońskich. W jednym i drugim przypadku polski udział w inwestycjach jest porównywalny. Interesem naszego kraju jest być samowystarczalnym energetycznie i do tego celu prowadzą nas technologie OZE. Po wykonaniu takich instalacji będziemy korzystać już tylko z „polskiego” wiatru i słońca. Oczywiście jeszcze wiele lat upłynie, aby zniknęły z polskiego miksu energetycznego elektrownie węglowe czy gazowe, ale dziś zróbmy tyle, ile można. Rok 2022 pokazał, że energetyka węglowa nie jest oparta jedynie na polskim węglu i trzeba było importować węgiel najpierw z Rosji, a potem z Azji i Ameryki Południowej. To tak ma wyglądać nasza niezależność energetyczna? Przecież za ten importowany węgiel zapłaciliśmy kilkakrotnie drożej niż wynosi racjonalna cena na krajowym rynku. Posłów koalicji rządowej powinny natchnąć decyzje minister Moskwy, która określiła maksymalne ceny energii ze źródeł OZE na poziomie 349 zł, kiedy energia wytworzona z węgla ma limit na poziomie prawie 800 zł. Polacy zasługują na tanią energię z wiatraków i paneli fotowoltaicznych zamiast drogiej z elektrowni węglowych. Pomimo wielu zaklęć ze strony polityków PiS o tym jak bardzo dbają o rozwój polskiego węgla to fakty są takie, że ostatnie 7 lat to ciągłe zmniejszanie krajowego wydobycia i konieczność importu węgla nie tylko opałowego ale również miałów dla energetyki. Polska w najbliższych latach ma otrzymać kilkadziesiąt miliardów euro na transformację energetyczną w ramach KPO, budżetu UE czy Funduszu Transformacji. Dziś lepiej usiąść do planów, jak te pieniądze skutecznie wykorzystać z pożytkiem dla polskich rodzin i firm, tak aby energia w Polsce była w akceptowalnej i optymalnej cenie, niż prowadzić puste dyskusje o wadach technologii OZE.
Rozmawiał Wojciech Jakóbik