O reformie systemu handlu emisjami UE, polskim węglu oraz o termomodernizacji portal BiznesAlert.pl rozmawia z Marcinem Popkiewiczem, analitykiem megatrendów, ekspertem i dziennikarzem zajmującym się powiązaniami w obszarach gospodarka-energia-zasoby-środowisko, autorem bestsellerów „Świat na rozdrożu” i „Rewolucja energetyczna”.
BiznesAlert.pl: Pod koniec lutego br. Rada Unii Europejskiej przyjęła projekt reformy systemu handlu emisjami. Polska nie zgodziła się na ambitne cele w polityce ochrony klimatu forsowane przez Komisję Europejską. Warszawa zaś lobbowała za włączeniem do unijnej polityki klimatycznej tzw. zalesiania, a więc pochłaniania emisji CO2 przez lasy. Na czym miałoby to polegać?
Marcin Popkiewicz: Zalesianie wydaje się być dobrym pomysłem. Drzewa mogą kompensować emisję z innych źródeł, w tym m.in. z węgla. Trzeba mieć jednak świadomość proporcji. Polskie emisje gazów cieplarnianych to ok. 400 mln ton ekwiwalentu CO2 rocznie. Samego CO2 jest w tym ok. 300 mln ton rocznie. Porównajmy to z przedstawionymi przez Lasy Państwowe liczbami dotyczącymi tzw. gospodarstw węglowych. W ciągu 10 lat gospodarstwa węglowe miałyby pochłaniać ok. 40 mln ton. Patrząc więc na szacunki, to jest 1 proc. polskich emisji. Nawet jeśli zwiększono by skalę tego programu i zaprzestano by wycinki drzew, to trzeba mieć świadomość, że rozwiąże to tylko część naszych problemów. Zalesianie to dobry pomysł, ale nie pozwoli nam na dalsze spalanie węgla bez dokonywania innych systemowych zmian w polskiej energetyce. Zalesianie nie jest w stanie zagwarantować światu neutralności węglowej. Lasy pochłaniają znacznie mniej emisji, niż sami wytwarzamy. Obrazowo podsumowując: gdybyśmy przywrócili na świecie lasy i mokradła do stanu z czasów Mieszka I, to usunęlibyśmy w ten sposób z atmosfery ok. 40-50 ppm dwutlenku węgla. Spalanie paliw kopalnych zwiększa stężenie CO2 o ok. 3 ppm rocznie. Wdrażając tak skrajnie radykalny program zalesiania, kupilibyśmy sobie kilkanaście lat dalszego emitowania CO2 ze spalania paliw kopalnych, a i to nie trwale, bo w miarę postępowania zmiany klimatu i przesuwania się stref klimatycznych nasze lasy znalazłyby się w klimacie, do którego nie byłyby dostosowane – wystarczy chwila refleksji, jaki byłby los Puszczy Białowieskiej w klimacie Grecji: drzewa uschłyby, strawiłyby je pożary lub osłabione zjadły szkodniki.
Unia Europejska zdecydowała, że zalesianie nie będzie więc rozwiązaniem problemu. To co Komisja proponuje, to wzrost udziału OZE w miksach energetycznych krajów Wspólnoty. Polski rząd argumentuje zaś, że polskiego konsumenta nie stać na dopłacanie do rachunków za energię do OZE.
Pamiętajmy jednak, że my już teraz dopłacamy, ale do energetyki węglowej. Poprzez różne mniej lub bardziej ukryte dotacje od początku transformacji ustrojowej kosztowało nas to dobrze ponad 100 mld zł. Do koncernów energetycznych dokładano także wspierając współspalanie np.: drewna w kotłach elektrowni węglowych, traktując to jako „zieloną” energię, co de facto nie ma z nią nic wspólnego. To w zasadzie głównie sposób na wpompowanie pieniędzy Polaków do wielkich koncernów energetycznych, bez żadnej innowacyjnej wartości dodanej. Proponowany przez rząd rynek mocy także pociągałby za sobą konieczność dopłacania do energetyki węglowej. Dopłacamy wreszcie do górnictwa, w tym do emerytur górniczych. Dopłacamy także do następstw i skutków energetyki węglowej, w tym m.in. w postaci smogu. To efekt spalania węgla, choć co prawda wynikający nie tyle ze spalania przez elektrownie, co przez użytkowników indywidualnych. Polska pod tym względem lideruje w niechlubnym rankingu stężenia pyłów czy benzoalfapirenu w Europie. Normy są wielokrotnie przekraczane. Jesteśmy absolutnym wyjątkiem w cywilizowanej Europie. W Polsce nie ma ani norm jakości pieców, ani norm jakości paliw. Nasi sąsiedzi na południu, Czesi, Słowacy czy Węgrzy, których poziom zamożności jest porównywalny do naszego, mają kilkukrotnie mniejszy poziom zanieczyszczenia powietrza, gdyż istnieją tam normy jakości paliw i pieców.
Dlaczego zatem w Polsce nie ma norm jakości pieców oraz jakości spalanego paliwa?
W Polsce co jakiś czas pojawia się dyskusja dotycząca ograniczenia importu węgla z Rosji i z innych krajów. Polska jest stroną układów handlowych, więc nie może wprowadzić embarga. Dlatego też pojawił się pomysł, by wykorzystać normy środowiskowe do zablokowania importu węgla. Instytut Chemicznej Przeróbki Węgla w Zabrzu dostał ze dwa lata temu zadanie opracowanie takich norm, które pozwolą na spalanie polskiego węgla i na zatrzymanie importu węgla zza granicy. Okazało się, że jest to niewykonalne. Polski węgiel ma niższą kaloryczność, większe zasiarczanie, zapylenie i domieszki metali ciężkich niż węgiel importowany. Jest fizycznie niemożliwe, aby takie normy wprowadzić. Warto dodać, że po tym jak Instytut zaproponował normy jakości na zawartość siarki i popiołu, bardzo zresztą łagodne, sprzeciw zgłosiły koncerny energetyczne oraz kopalnie Bogdanka czy Tauronu, które argumentowały, że normy ilości popiołów oraz siarki wyeliminują sprzedawany przez nie węgiel z rynku, nie mogą więc zostać przyjęte. I nie zostały… Zostaje tylko pytanie, czy demokratycznie wybrani politycy realizują dbają o zdrowie Polaków, czy zyski wielkich koncernów?
Ponadto w Polsce nie wydobywamy w dostatecznej ilości węgla odpowiedniej jakości, aby sprzedawać go w sektorze komunalnym. Jesteśmy wręcz zmuszeni do jego importu. Jeśli chcemy , aby polski węgiel dobrej jakości mógł zastąpić węgiel zza granicy, musielibyśmy zwiększyć jego wydobycie, co w polskich realiach geologicznych jest tak drogie, że po prostu nieopłacalne. Surowiec wydobywamy na głębokości średnio 750 metrów, a często dobrze ponad 1 km. W Rosji, Kazachstanie czy Australii węgiel wydobywa się metodą odkrywkową, co jest tańsze i bardziej bezpieczne dla pracowników. Należy sobie szczerze powiedzieć, że nasz węgiel na zglobalizowanym światowym rynku jest po prostu niekonkurencyjny. Oczywiście muły czy floty, który sprzedawane są na rynku, mają pewną wartość. Jednak jeśli zestawić wartość rynkową tego paliwa z kosztami leczenia schorzeń wynikających ze spalania tego paskudztwa – używam tego słowa świadomie, bo to jest nie tyle węgiel, co odpady – to jego koszty są znacznie większe.
Zdrowie i środowisko to jedno. Z drugiej jednak strony jest ekonomia. Nie każdego stać na paliwo najwyższej jakości.
To prawda. Nie każdego stać na palenie najdroższym paliwem. Muł węglowy jest najtańszy. No, prawie, bo wiele osób jak już ma piec będący w stanie spalić wszystko, to pali „za darmo”, wrzucając do pieca plastikowe śmieci, opony, lakierowane meble, kalosze i co tam jeszcze jest skłonne się spalić… Ale faktem jest, że w Polsce mamy do czynienia ze zjawiskiem ubóstwa energetycznego. Nie stać na inne paliwo niż najtańsze. A dlaczego? Problemem jest to, ile energii zużywamy. Polski standard energetyczny budynków jest fatalny – to wampiry energetyczne, zużywające ogromne ilości energii. Nieocieplony budynek w Polsce zużywa ok. 300 kWh ciepła na m2 rocznie. Aby ogrzać dom o powierzchni 170 m2, potrzeba rocznie ponad 50 000 kWh. Jakie więc kilowatogodziny chce mieć Kowalski, skoro tak wiele ich potrzeba? Najtańsze, oczywiście.
A wystarczy pomyśleć. Budynków nie trzeba grzać. Chcemy, żeby było w nich ciepło, a precyzyjniej, chcemy mieć komfort termiczny i wentylacyjny. Fundamentalnym rozwiązaniem jest termomodernizacja, dzięki której nasz budynek będzie zużywał jak najmniej energii. Przy dobrze zrobionej głębokiej termomodernizacji rachunek za ogrzewanie może spaść o ¾, a nawet sporo więcej.
W Polsce jest jednak coraz więcej budynków, które są ocieplane.
W Polsce normy jakości energetycznej budynków są bardzo niskie. Niskie zużycie energii nie jest zaś w interesie koncernów energetycznych, ponieważ mieszkańcy domów zeroenergetycznych nie są dobrymi klientami na sprzedawanych przez nie węgiel czy gaz. Patrząc na tę sprawię z ekonomicznego punktu widzenia, budowa w Polsce domu, który zużywa nie 100 jak obecnie budowane, lecz 10 kWh ciepła na m2, powinna być droższa o max. 5 proc. W praktyce jest to wciąż 10-15%, bo z braku kompetentnych architektów, projektantów i ekip wykonawczych ci, którzy to robią liczą sobie jak za unikalne dzieło rzemieślnicze. Gdy mamy już taki budynek, koszty ogrzewania są minimalne.
Od dobrych kilku lat widzimy, że bloki w Polsce są ocieplane styropianem. Czy to jest element tego planu?
To jest jedynie częściowe rozwiązanie problemów. W Polsce nie rozumiemy, jak działa dom oraz co zrobić, aby zużywał on mniej energii. Dom traci energię na dwa sposoby. Po pierwsze przez przewodzenie. Jeśli ocieplimy ścianę styropianem, a dach wełną mineralną, to ograniczymy przepływ ciepła. Nie jest to jednak jedyna droga, jaką tracimy ciepło. Dla przykładu ciepło tracimy poprzez fundament. Beton jest świetnym przewodnikiem ciepła. W efekcie ucieka ono do gruntu. Możemy sobie z tym radzić budując nowe domy nie na ławie fundamentowej, ale na płycie – co swoją drogą jest już dziś nawet tańsze. Ważna jest także odpowiednia wentylacja, która pozwoli na odzysk ciepła, tzw. rekuperacja, dzięki której można odzyskać ok. 80 proc. energii wymienianego powietrza. Trzeba przy tym pamiętać o szczelności budynku; no i nie zapominać o systemie sterowania. W niskoenergetycznym budynku warto wykorzystać pompę ciepła czy fotowoltaikę.
Jakie działania należy podjąć w Polsce?
Należy wprowadzić plan termomodernizacji, który mógłby generować nowe miejsca pracy. Brakuje niestety wiedzy, także, a może szczególnie wśród decydentów. O środki finansowe bym się nie martwił – to doskonała inwestycja o wysokiej stopie zwrotu. Nawet pomoc państwa, np. nieoprocentowane kredyty spłacające się z oszczędności nie stałyby się obciążeniem dla budżetu. Przykłady z Niemiec, Czech i innych krajów pokazują, że 1 złotówka tego typu pomocy zwraca się budżetowi z nawiązką w formie zwiększenia aktywności gospodarczej i wzrostu pobieranych PIT, CIT i VAT z jednej strony, a spadku wydatków na zapomogi dla bezrobotnych z drugiej.
Rozmawiał Bartłomiej Sawicki