KOMENTARZ
Wojciech Jakóbik
Redaktor naczelny BiznesAlert.pl
Górski Karabach stał się miejscem walki wojsk Armenii i Azerbejdżanu. Ten obszar zajmowany przez siły armeńskie, ale przez obie strony uznawany za część własnego terytorium znajdował się w stanie zamrożonego konfliktu, który 1 kwietnia wybuchł na nowo.
Spór o Górski Karabach trwa od upadku Związku Sowieckiego. W trzyletniej wojnie zginęło około 30 tysięcy ludzi. W 1994 roku Rosja doprowadziła do zawieszenia broni. Obszarem zarządza nieuznawany rząd mający poparcie wśród Ormian w kraju i na emigracji, w tym silnej diasporze kalifornijskiej, o czym informuje New York Times. Nie podpisano traktatu pokojowego. Teraz istnieje ryzyko zerwania istniejącego porozumienia.
Siły azerskie zajęły część Karabachu, atakując separatystów i wojska Armenii. W walkach biorą udział wszystkie rodzaje sił zbrojnych. Według agencji Bloomberg wejście wojsk azerskich było odpowiedzią na ostrzał artyleryjski ze strony armeńskiej.
Rosja zaapelowała o pokojowe rozwiązanie sporu. Amerykanie spotkali się z przywódcami zwaśnionych stron w kuluarach Szczytu Bezpieczeństwa Nuklearnego w Waszyngtonie. Sprawę omówiła Grupa Mińska Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (OBWE), czyli Francuzi, Rosjanie i Amerykanie. To OBWE była odpowiedzialna za negocjacje traktatu pokojowego, który nigdy nie został podpisany.
Są dwa czynniki, które sprawiają, że sytuacja jest bardziej niebezpieczna, niż przy okazji wcześniejszych, licznych incydentów wojskowych.
- Na ustabilizowanie sytuacji negatywny wpływ będzie miał rosnący kryzys w relacjach Moskwy z Ankarą, które mogą wykazać mniej dobrej woli.
- Czynnikiem destabilizującym mogą być problemy gospodarczej Azerbejdżanu, którego budżet dotkliwie odczuł spadek cen ropy naftowej. Baku ubiega się o pomoc międzynarodowych instytucji finansowych. W mediach pojawiły się spekulacje, że kłopoty finansowe mogły wpłynąć negatywnie na kondycję armii.
Jeżeli konflikt wymknie się spod kontroli, przed czym przestrzega Armenia, może dojść do destabilizacji tranzytu węglowodorów przez Azerbejdżan. To korytarz dostaw omijający Rosję, na którego wykorzystanie w zakresie importu gazu ziemnego na koniec dekady liczy Unia Europejska. Być może przedłużający się konflikt z Armenią zagroziłby infrastrukturze przesyłowej atakami terrorystycznymi podobnymi do tych, które zdarzają się w Gruzji, Turcji i na Ukrainie.
Trudno wytłumaczyć, dlaczego Azerbejdżan zaatakował zdecydowanie właśnie teraz. Jego kondycja ekonomiczna jest zła, a w perspektywie kilku lat może ją poprawić współpraca gospodarcza, w tym energetyczna z krajami Unii Europejskiej i Stanami Zjednoczonymi. Te siły przymykały oczy na łamanie praw człowieka przez rodzinę prezydenta Ilhama Alijewa. Baku miało wsparcie Ankary, która liczy na współpracę energetyczną i wzrost roli tranzytowej. W jej interesie leży także osłabianie pozycji Armenii, która przypomina światu o ludobójstwie Ormian dokonanej przez Turków w czasie I Wojny Światowej. Wojna z Armenią tylko zaszkodziłaby tej integracji, bo zmusi współpracujące strony do zajęcia klarownego stanowiska. Poprawi za to notowania kraju-ofiary napaści. Współpracuje on ściśle z Rosją. Wszedł z nią w unię celną. Pomimo protestów przeciwko podwyżkom cen energii elektrycznej z czerwca zeszłego roku, prezydent Serż Sargsjan zdołał znaleźć kompromis kończący wystąpienia obywateli. Wojna może skonsolidować społeczeństwo wokół władzy. Z tego powodu należy brać pod uwagę możliwość, że nowe walki wybuchły wskutek prowokacji.
Trwała destabilizacja Azerbejdżanu miałaby skutki analogiczne do destabilizacji Ukrainy. Podkopałaby integrację tego kraju z Zachodem, podważyłaby wiarygodność tranzytu węglowodorów przez jego terytorium i podniosła ceny surowca. Na każdym z tych efektów korzystałby obóz rosyjski. Efektem ubocznym może być eskalacja napięcia w całym regionie. Spór turecko-rosyjski przekłada się na działania w ogarniętej wojną domową Syrii, w którą są zaangażowane obie strony. Wciągnięcie Azerbejdżanu w wojnę z Armenią, może oznaczać eskalację sporu Turcji z Rosją, a co za tym idzie napięcia w relacjach Rosjan z NATO. Kontekst energetyczny wzmacnia znaczenie konfliktu dla USA i Unii Europejskiej. Jeżeli nie dojdzie do deeskalacji lokalny konflikt z udziałem Azerbejdżanu może powiązać się z kryzysem ukraińskim i gruzińskim w trwałą destabilizację regionalną. W przyszłości Europa Wschodnia, Kaukaz i Bliski Wschód mogą stać się kolejnymi frontami konfrontacji NATO z Rosją. Ceny ropy wzrosną, a projekty integracyjne z Zachodem zatrzymają się.
Istnieje pokusa, by obarczyć winą za sytuację w Karabachu Moskwę. Rosjanie użyli Autonomicznej Republiki Krymu, by rozpocząć wojnę na Ukrainie. Skorzystali z separatystów Osetii Południowej, by wprowadzić wojsko do Gruzji. Do pewnego stopnia siły rosyjskie wzmogły destabilizację sytuacji w Syrii. Być może po rozmrożeniu kryzysu w Gruzji w 2008 roku, stworzeniu nowego na Ukrainie w 2014 roku, Rosja rozmrozi na dobre Górski Karabach. Na razie zajmuje godną pochwały postawę koncyliacyjną. Jeżeli jednak w Karabachu pojawią się „zielone ludziki”, będzie to jak podpis taktyków Federacji Rosyjskiej.
Nawet bez tego na zamieszaniu w Azerbejdżanie mogą zyskać rosyjskie firmy energetyczne, jak Rosnieft, który był zainteresowany aktywami w tym kraju. W 2013 roku Rosnieft i azerski SOCAR zadeklarowały wolę stworzenia joint venture do poszukiwań oraz wydobycia węglowodorów. Porozumienie pozostało na razie na papierze. Długofalowo Rosjanie chcieliby zapewne, aby zamiast brytyjskiego BP, to ich Łukoil wspierał wydobycie ze złóż Szach Deniz w Azerbejdżanie. Ograniczeniem, które należy wziąć pod uwagę jest wspomniana niska cena baryłki. Uderza ona nie tylko w budżet Baku, ale i Rosji. Ze względu na ten problem, oraz wprowadzenie sankcji przeciwko Rosnieftowi i Łukoilowi, te firmy są w pierwszej kolejności zainteresowane zbyciem mniej istotnych aktywów, jak rafinerie włoskie.