Wiele inteligentnych osób uwierzyło, że gospodarka rynkowa stanowi śmiertelne zagrożenie dla ludzkości – ich zdaniem to ona jest fundamentalnym źródłem problemu, jakim jest globalne ocieplenie. Strach przed skutkami zmian klimatu – podgrzewany kolejnymi raportami IPPC – odbiera im zdolność chłodnej oceny sytuacji, prowadząc ich w kierunku centralnego planowania, a to przecież ono właśnie byłoby prawdziwa katastrofą. Chociaż oni, rzecz jasna, tego tak nie widzą – pisze Sebastian Stodolak z Warsaw Enterprise Institute w polemice do tekstu Jana Zygmuntowskiego w BiznesAlert.pl.
Nie odrzucać rynku
Z całą pewnością na twierdzenie, że klimatyczni antykapitaliści są zwolennikami gospodarki centralnie planowanej oburzy się Jan Zygmuntowski, ekonomista z Fundacji Instrat. Wprost stwierdza on w tekście “Planowanie zamiast kapitalizmu w walce z katastrofą klimatyczną”, że nie o centralne planowanie mu chodzi, a o zastąpienie mechanizmu rynkowego planem o charakterze zdecentralizowanym, a nawet demokratycznie uzgadnianym i kontrolowanym. “Demokratyczne planowanie to siła innowacji cyfrowych w połączeniu z pluralizmem instytucji planistycznych, realnym dialogiem i reprezentacją obywateli w radach nadzorczych czy zarządach firm.” – roztacza swoją wizję Zygmuntowski, a ja mam problem ze stwierdzeniem, czy mamy do czynienia z utopią, czy z pustosłowiem.
Utopią, bo “demokratyczne planowanie i kontrola” nie mogą być z definicji efektywne w reagowaniu na dynamiczne zmiany, gdy mowa o procesach społeczno-gospodarczych. Nigdy nie będą za nimi nadążać. Raz przyjęty plan będzie realizowany siłą rozpędu bez względu na to, czy zadziała i co w międzyczasie zmieni się na świecie. Jego beneficjenci zaś będą po drodze wymyślać coraz to bardziej absurdalne racjonalizacje takiego stuporu. W polityce klimatycznej świetnym i smutnym przykładem jest planowe promowanie dewastujących środowisko biopaliw, czy mechanizmu handlu emisjami CO2. Ten ostatni Zygmuntowski z jakichś przyczyn uważa za dowód na to, że mechanizm rynkowy w starciu z klimatem zawodzi. Tyle że co to za mechanizm rynkowy, co to rynkowi został narzucony przez polityków i zaprojektowany przez oderwanych od życia akademików? To nie miało prawa zadziałać. Mechanizm EU ETS to system w istocie interwencjonistyczny, a nie rynkowy, choć na taki pozuje.
Pustosłowiem, bo Zygmuntowski – ani właściwie nikt ze środowiska nawołującego do odrzucenia rynku – nie mówi o konkretach, tzn. o tym, jak dokładnie to demokratyczne planowanie i kontrola miałyby przebiegać. To środowisko ogranicza się wyłącznie do wyznaczenia celów – np. przerzucenia kosztów walki ze zmianami klimatu na duże korporacje. To nawiasem mówiąc, kolejny mit, że korporacje da się zmusić do tego, by narzucanych im kosztów nie wpisywały potem sobie cenniki swoich dóbr i usług. Dlatego właśnie – i słusznie – silne wzrosty cen to jeden z głównych zarzutów wysuwanych wobec Fit for 55, pakietu 13 unijnych dyrektyw, które mają pomóc w walce ze zmianami klimatu.
Zwolennikom planowania zamiast rynku unijne plany legislacyjne wydają się i tak za mało radykalne. Ale niech ich głowa nie boli – są wystarczająco radykalne, by wywołać lawinę kolejnych dyrektyw jeszcze bardziej szczegółowo regulujących, co i kiedy wolno kapitalistom, aż w końcu się okaże, że nic. Ryzyko planowania polega na tym, że możemy przekroczyć trudny w zidentyfikowaniu ex ante punkt, w którym rozpocznie się równia pochyła w stronę totalitarystycznej katastrofy, która opisywał Hayek w “Drodze do zniewolenia”. Ale przecież Hayek nie jest dla antykapitalistów żadnym autorytetem. Może więc będzie nim Branko Milanović, raczej lewicujący ekonomista, który wskazuje na to, że np. – oparta przecież na idei gospodarki planowej – filozofia degrowth (ograniczenie wzrostu i eksploatacji zasobów) prowadzi do polityki racjonowania dóbr.
Żeby uzasadnić możliwe sukcesy gospodarczego planowania, które rzekomo może być centralistyczne i niedemokratyczne, Zygmuntowski podaje kuriozalne przykłady krajów azjatyckich, Rooseveltowskiego New Dealu i Planu Marshalla. Ich kuriozalność ma dwa wymiary. Po pierwsze, wdrażanie żadnego z tych planów nie miało wymiaru zdecentralizowanego i demokratycznego w więcej niż powierzchownym sensie.
W kontekście Azji ta obserwacja nie wymaga chyba dodatkowej argumentacji. Nakazowe tworzenie państwowych konglomeratów i nieznoszące sprzeciwu wskazywanie kierunków rozwoju nie było tam konsultowane z obywatelami. Wprowadzano je w systemach monopartyjnych, militarystycznych, albo o sztywnej, opartej na podległości kulturze.
Amerykanin Roosevelt nie był wiele lepszy. Śladem Mussoliniego implementował swoje polityki z pomocą centralistycznych agencji, które zastraszały i piętnowały krnąbrnych odstępców. Truman natomiast wprowadzał Plan Marshalla po to, by przedłużyć finansową kroplówkę, którą duże amerykańskie koncerny otrzymywały od rządu w czasie New Dealu i wojny. To właśnie Amerykanie mieli realizować kontrakty np. na budowę infrastruktury w Europie. Drugim wymiarem kuriozalności powyższych przykładów jest fakt, że właściwie wszystkie one – jeśli odrzeć je z romantycznych mitów, w które wierzą etatyści – okazywały się klapą, a w najlepszym wypadku miały marginalne znaczenie. Porażkę New Dealu, który przez dekadę próbował wyciągnąć gospodarkę z kryzysu, przykryła II Wojna Światowa. Plan Marshalla zaś wydawał się sukcesem tylko dlatego, że niektóre europejskie gospodarki – zwłaszcza niemiecka – wprowadziły po wojnie dobre, wolnorynkowe polityki i propagandowo przypisano mu ich sukcesy. Wielkość pomocy z Planu Marshalla stanowiła zaledwie 3 proc. PKB ówczesnej Europy. Pochylmy się też nad “sukcesem”, który azjatyckie tygrysy zawdzięczają planowaniu. Chiny zaczęły się rozwijać, gdy Deng Xiaoping zaczął planowanie ograniczać, a nie zwiększać. To, co państwowe i planowe w Chinach generuje zaś olbrzymie problemy: drogi budowane donikąd bez względu na koszty środowiskowe, osiedla widmo, ludzie przesiedlani pod przymusem bez poszanowania ich praw, zadłużone po uszy szybkie koleje, olbrzymia skala korupcji, inwigilacja. Z kolei to, czy potęga Korei Południowej, albo Japonii i w jakim zakresie wzięła się z protekcjonistycznego planu jest do dzisiaj przedmiotem sporu wśród ekonomistów, w którym wciąż trudno wskazać zwycięzców.
Więcej wiary w ludzi
Przekonania, że da się z sukcesem wprowadzić gospodarkę planową, która jednocześnie nie zdegeneruje w gospodarkę centralnie planowaną nie da się sensownie uzasadnić. Taka “trzecia droga” nie istnieje. Nawoływania do odrzucenia mechanizmów rynkowych na rzecz mglistych wizji wyjątkowo strachliwych, choć zapewne również wyjątkowo inteligentnych ludzi, są niebezpieczne. Miejmy nadzieję, że nie otworzy się dla nich żadne “okno Overtona” i nie znajdą silnego przełożenia na polityki publiczne. Co jednak ze zmianami klimatu? W końcu to realny problem. Po pierwsze, państwo już dzisiaj dysponuje narzędziami regulacyjno-fiskalnymi, które pozwalają ograniczyć emisję CO2. Może je swobodnie wykorzystywać – i nie potrzeba do tego wielkiego antyrynkowego planu. Po drugie, więcej wiary w ludzi! Cała historia ludzkości to historia dostosowywania się do zmiennych warunków. Będą masowe migracje? W porządku! Przygotujmy się na to instytucjonalnie i dostrzeżmy tego plusy: ludzie z krajów biednych, o niskiej produktywności, wyemigrują do krajów bogatych o wysokiej produktywności, które w dodatku cierpią na deficyt siły roboczej. Będą częstsze kataklizmy? Trudno! Zabezpieczajmy się przed ich skutkami tak, jak Japonia robi to w kontekście trzęsień ziemi. Uda nam się to dzięki nowy technologiom, które powstaną, a właściwie już powstają, oddolnie i bez planu.
Niech chcę przez to powiedzieć, że państwo nie jest w stanie niczego zaplanować. Zygmuntowski daje dobry przykład planowej budowy elektrowni atomowych we Francji. Czym innym jest jednak punktowe działanie, czym innym pomysł na to, by planowanie objęło właściwie całą działalność gospodarczą człowieka, a to byłby właśnie realny skutek propozycji strachliwych intelektualistów.
Jakóbik: Zielona korekta kapitalizmu w raporcie IPCC (FELIETON)